16-01-2017, 19:45
Pomimo początkowego sceptycyzmu, muszę przyznać (już po całym pierwszym sezonie), że serial House of Cards to jeden z lepiej zagranych, wyreżyserowanych i napisanych seriali ostatnich lat. Oczywiście, patrząc na plusy produkcji, najlepiej spojrzeć najpierw na obsadę, a w szczególności na pierwszy plan, na którym bryluje jak zwykle świetny Spacey oraz fenomenalna Robin Wright. O ile jednak o Kevinie, można mówić w superlatywach w nieskończoność (patrząc na jego poprzedńie role), o tyle o byłej Pani Penn już nie do końca. Żyjąca przez dłuższy czas w cieniu swojego charyzmatycznego męża, Robin wypłynęła dopiero u progu 50 - tki właśńie w tej produkcji Netlixa. Jak dla mnie, to ona jest Panią tego serialu i to na niej przede wszystkim skupiała się moja uwaga.
Trudno nie wspomnieć o równie świetnym drugim planie, na którym na pierwszy plan wyłania się odtwórca roli „pechowcy" Petera Russo, Corey Stoll, także mało znany szerszej widowni. Mi kojarzy sie on jedynie ze skromnym występem w Homeland oraz także małej rólce w niedawno obejrzanym przeze mnie Pakcie z diabłem.
Przechodząc do fabuły natomiast, tak jak wspomniałam na początku, byłam nieco sceptyczna. Powodem tego były moje oczekiwania, budowane przez miesiące ochów i achów nad tą mega produkcją Netflixa, dobiegające zarówno z Internetu, jak i telewizji. Spodziewałam się bomby na powitanie, a dostałam raczej mechanizm z opóźnionym zapłonem. Napięcie w House of cards budowane jest stopniowo bez popędu, co początkowo może sprawiać wrażenie nudy. Po ok 6-7 odcinkach, akcja nabiera rozpędu i nie zwalnia aż do samego końca. To nie sprint, a raczej maraton, przez polityczne salony Kapitolu.
A na koniec muszę wspomnieć, że jakby nie oceniać (w ramach moralnych) Kongresmena Underwooda, to trzeba uczciwie przyznać, że facet wie, jak osiągnąć to, czego chce. Mimo jego jaskrawych wad, nie sposób go nie lubić (przynajmniej ja tak miałam). Niedługo sięgam po drugi sezon i czekam na promocję drugiego i kolejnych sezonów House of cards.
Trudno nie wspomnieć o równie świetnym drugim planie, na którym na pierwszy plan wyłania się odtwórca roli „pechowcy" Petera Russo, Corey Stoll, także mało znany szerszej widowni. Mi kojarzy sie on jedynie ze skromnym występem w Homeland oraz także małej rólce w niedawno obejrzanym przeze mnie Pakcie z diabłem.
Przechodząc do fabuły natomiast, tak jak wspomniałam na początku, byłam nieco sceptyczna. Powodem tego były moje oczekiwania, budowane przez miesiące ochów i achów nad tą mega produkcją Netflixa, dobiegające zarówno z Internetu, jak i telewizji. Spodziewałam się bomby na powitanie, a dostałam raczej mechanizm z opóźnionym zapłonem. Napięcie w House of cards budowane jest stopniowo bez popędu, co początkowo może sprawiać wrażenie nudy. Po ok 6-7 odcinkach, akcja nabiera rozpędu i nie zwalnia aż do samego końca. To nie sprint, a raczej maraton, przez polityczne salony Kapitolu.
A na koniec muszę wspomnieć, że jakby nie oceniać (w ramach moralnych) Kongresmena Underwooda, to trzeba uczciwie przyznać, że facet wie, jak osiągnąć to, czego chce. Mimo jego jaskrawych wad, nie sposób go nie lubić (przynajmniej ja tak miałam). Niedługo sięgam po drugi sezon i czekam na promocję drugiego i kolejnych sezonów House of cards.
Ten, który walczy z potworami powinien zadbać, by sam nie stał się potworem. Gdy długo spoglądamy w otchłań, otchłań spogląda również w nas.