Obiecałem jakiś czas temu zrobić małe omówienie mojego przeglądu Kinga Hu - z pewnych względów trochę się to przedłużyło, ale przegląd się odbył i mogę teraz przejść do moich wrażeń i ocen.
Zacząłem przegląd od pierwszego znaczącego sukcesu Hu, czyli filmu
"Napij się ze mną", wyprodukowanego w 1966 roku w Hongkongu, w wytwórni braci Shaw. Nie jest to film, w którym w jakiś szczególnie wyraźny sposób objawiałyby się te cechy autorskiej poetyki reżysera, które uczynią późniejsze jego dzieła wyjątkowymi (i o których zaraz powiem coś więcej). Widać, że to produkt wytwórni specjalizującej się w kinie gatunkowym, a zatem raczej niesprzyjającej eksperymentom czy oryginalności. Nie mamy zatem do czynienia z filmem o szczególnej wartości artystycznej, a ze sprawnie zrealizowanym kinem rozrywkowym, co oczywiście jest nie mniej godne pochwały.
Historia jakich wiele - banda bandytów trzymających zakładnika, wojowniczka próbująca ich pokonać, pomagający jej mistrz sztuk walki udający pijanego włóczęgę - wszystko to toczy się torem dość przewidywalnym, ale przy tym jest opowiedziane z polotem, a dość liczne sceny walk dobrze się ogląda, tak jak zresztą i całość filmu. Podsumowując, po zobaczeniu tego filmu raczej nie spodziewałbym się, że późniejsze od tego reżysera zrobią na mnie duże wrażenie, niemniej jest to przyjemne w odbiorze i niezobowiązujące dziełko.
Moja ocena:
7/10.
Film ten posiadam w wydaniu od
88 Films.
Różowy odcień obrazu i generalny brak szału w kwestii jakości zdradzają, że mamy do czynienia ze starym i niedoskonałym masterem - niestety produkcje hongkońskie często nie zyskują takich wydań, na jakie zasługują. Niemniej da się tę kopię oglądać bez bólu, ostało się jakieś ziarno i nie zwróciłem uwagi na jakieś wyostrzanie czy inne tego typu mankamenty. Nie spodziewajmy się jednak zbyt wiele.
Następny w kolejności jest kolejny wielki sukces kasowy -
"Gospoda Smoczych Wrót" - zrealizowany rok później, ale tym razem w Tajwanie i w niezależnej wytwórni. Podobnie jak w poprzednim filmie historia jest prosta (źli eunuchowie chcą zlikwidować rodzinę niesprawiedliwie skazanego urzędnika; grupka dość tajemniczych osobników przybywa do położonej na odludziu gospody, by się z nimi zmierzyć) i zasadniczo można by ją uznać za pretekst do ukazania scen walk i pojedynków (co dobrze ukazuje zakończenie - kończy się finałowa walka, bohaterowie odchodzą w dal, napis KONIEC
). Jednak z paru powodów ostateczny efekt jest nieco inny niż w poprzednim filmie, mniej konwencjonalny. Po pierwsze - atmosfera filmu, choć oczywiście opierająca się na konwencjach gatunku, wydaje mi się mniej umowna. Na samym początku mamy krótkie wprowadzenie historyczne, zasadniczo niepotrzebne dla dalszej akcji, ale sytuujące nas w konkretnym, dość odległym czasie (dynastia Ming, a więc koło XV-XVI wieku). Również bohaterowie zostają wprowadzeni i scharakteryzowani w taki sposób, że faktycznie wierzymy w sprawiedliwość jednych i okrucieństwo innych - tak przynajmniej to odbieram.
Po drugie - tak jak we wcześniejszym filmie widać było, że wszystko niemal kręcone było w studiu, tak tutaj mamy dużo plenerów, i to plenerów ładnych i atmosferycznych - pustynnych, górskich, w efektowny sposób aktualizujących nasze wyobrażenia o dawnych, wielkich Chinach. Dodać należy jeszcze, że fabuła nie jest zbyt łatwo przewidywalna i śledzi się ją raczej z ciekawością, natomiast walki - liczne i stanowiące, jak wspomniałem, zasadniczy trzon filmu, zostały ukazane jeszcze atrakcyjniej niż w poprzednim filmie. Otrzymujemy zatem film nadal bez wątpienia rozrywkowy i nieszczególnie zobowiązujący widza, ale z drugiej strony odróżniający się od innych przedstawicieli gatunku wuxia i niewątpliwie posiadający artystyczny sznyt. Moja ocena:
8,5/10.
Film ten mam w wydaniu od
Eureki. Niestety jest to rekonstrukcja od Ritrovaty, w związku z czym mamy dość problematyczne, żółtawe kolory i kłopoty z ciemnymi partiami obrazu. Na szczęście zdecydowana większość filmu rozgrywa się w dość dobrze oświetlonej scenerii, więc owe kłopoty z ciemnymi partiami obrazu nie są zbyt rozpraszające. Ponadto, jak na mój gust, skiepszczone kolory też da się przeżyć, zważywszy na fakt, że pustynne plenery i wnętrze gospody utrzymane w ziemistej tonacji wyglądają całkiem naturalnie w tym żółtawym odcieniu. Nie mamy niestety żadnej alternatywy, więc jeśli chcemy zobaczyć ten film, to musimy się zadowolić taką kopią.
Kolejny film, uważany za arcydzieło Hu, to
"Dotyk zen" z roku 1971. Tutaj mamy już do czynienia z filmem, którego nie można zakwalifikować po prostu do kategorii kina rozrywkowego. Oczywiście bez przesady - generalnie filmy Kinga Hu to nie jest jakieś szczególnie wysokie kino artystyczne, tylko bardziej wyrafinowane i autorskie kino gatunkowe (gatunek ten to oczywiście wuxia), coś takiego jak w przypadku np. Hitchcocka. W "Dotyku zen" zakorzenienie we wzorcach gatunkowych wyraża się przede wszystkim przez obecność scen walk - nie są one jednak tak liczne, jak w poprzednich dziełach - jakieś pierwsze dwie godziny filmu, do kulminacyjnej walki w opuszczonym forcie, zawierają ich ledwie parę i nie są one zbyt długie. Co innego w ostatniej godzinie, która z uwagi na fakt, że następuje po faktycznej kulminacji, wydaje się nieco odklejona od zasadniczej narracji i w większości składa się ze scen walk. W każdym razie - opowiadana historia nie wydaje się już pretekstem do ukazania tych scen, mamy natomiast historię skromnego malarza i uczonego z prowincjonalnego miasteczka, który zostaje uwikłany w konflikt między złymi, skorumpowanymi eunuchami a córką uczciwego urzędnika i jej poplecznikami - historię trochę mniej konwencjonalną i dość interesującą. Zostały do niej włączone pewne elementy buddyjskie - choć znów bez przesady, nie jest to traktat religijny; znany nam tytuł to trochę taki pic na wodę, aby przyciągnąć zachodnich widzów wschodnią egzotyką
- po chińsku film nazywa się po prostu "Kobieta wojownik". Niemniej elementy buddyjskie pojawiają się i nadają dziełu pewnej dodatkowej epickości.
Podsumowując, "Dotyk zen" jest dziełem trochę dłuższym i bardziej skomplikowanym od poprzednich filmów Hu, trudno ten film do końca zrozumieć (mam na myśli nie rozumienie fabuły, ale interpretację wydarzeń), ale tutaj akurat można się odwołać do tytułowego buddyzmu zen, który krytykował intelektualne poznanie.
Dziełu można być może zarzucić pewne niedoskonałości kompozycyjne (długa ekspozycja, "odklejony" finał), ale w ostatecznym rozrachunku robi on duże wrażenie - a przy tym jest bardzo ładny wizualnie, znów dzięki przedstawieniom chińskiego krajobrazu. Moja ocena:
9/10.
Ten film posiadam w wydaniu od
Eureki - niestety jest to znowu rekonstrukcja ritrovatowa i o ile w "Smoczej gospodzie" dało się znieść mankamenty charakterystyczne dla tych rekonstrukcji, to w tym wypadku... oczywiście też się da, ale jest to trudniejsze. Fragmenty filmu rozgrywające się w pełnym świetle wyglądają dobrze, ale sporo czasu ekranowego toczy się nocą w ciemnym forcie i w tych momentach po prostu niewiele widać, nawet zarysów przedmiotów; ponadto czernie mają często żółtawy odcień, co też nie sprzyja oglądaniu. Niestety znów nie mamy za bardzo alternatywy dla tej rekonstrukcji, więc trzeba się tym zadowolić, ale warto nie mieć zbyt wysokich oczekiwań.
W dalszej kolejności mamy nieco mniej wymagające filmy, co nie znaczy, że gorsze. Po pierwsze
"The Fate of Lee Khan" z 1973 roku - tym razem rzecz dzieje się za czasów dynastii Yuan (czyli można powiedzieć okupacji Chin przez Mongołów), mamy okrutnego generała rządowego oraz buntowników pracujących w gospodzie, w której ów generał i jego świta się zatrzymali - z tego wynikają oczywiście różne intrygi, działania na kilka frontów itd. Jest to produkcja raczej typowo rozrywkowa i komercyjna, oszczędzono nam ładnych chińskich widoków (prawie cały film dzieje się wewnątrz rzeczonej gospody) i różnych epicko-metafizyczno-religijnych wątków, jest za to dużo walk, dość zajmująca fabuła i generalnie dobrze się ten film ogląda. Moja ocena:
7,5/10.
Film ten został wydany przez
Eurekę i to właśnie wydanie znajduje się u mnie na półce. Rekonstrukcja została wykonana tylko w 2K, ale za to mamy tutaj w miarę naturalne, normalne kolory - nie to co w poprzednich dwu wypadkach. Jakość obrazu bez zarzutu.
Drugie z mniej wymagających dzieł Hu to
The Valiant Ones (1975). Wydaje się, że to nieco ciekawszy film, niż "The Fate of Lee Khan", zwraca na niego szczególną uwagę David Bordwell - znany filmoznawca, który zajmował się nieco stylem tego reżysera. Osobiście mam wrażenie, że nieco mniej przyłożono się tutaj do kreacji sensownej fabuły - rzecz dotyczy najazdów japońskich piratów, które miały miejsce za czasów dynastii Ming. Władze prowincji wynajmują wojowników, którzy mają się uporać z najbardziej osławionymi łupieżcami i ich bandami. Film oczywiście ogląda się bardzo dobrze i przyjemnie, ale widać, że sporo sytuacji i elementów fabuły służyło temu, by zaaranżować dużo ciekawych scen walk - dlatego też niektóre rozwiązania są albo mało prawdopodobne, albo dość schematyczne; wszystko to trzyma się kupy, ale nie tak ściśle, jak to dotychczas bywało.
Na szczęście nie o to chodzi w tego typu filmach, by wszystko ściśle trzymało się kupy. Ciekawą rzeczą są tu bowiem wspomniane sceny walk, rozegrane, wyreżyserowane i zmontowane bardzo ciekawie i bardziej dynamicznie niż kiedykolwiek wcześniej; czasami zakrawa to niemal na śmieszność, kiedy widzimy, jak szybcy i zwinni są nasi wojownicy.
Niewątpliwie jednak te sceny robią duże wrażenie; a przy tym ostatecznie nie do końca jest nam do śmiechu, w finale bowiem jak nigdy dotąd Hu decyduje się ukazać również śmiertelność swoich bohaterów, i to jakby w ironicznym kontraście do reszty filmu, w której wydają się niemal niepokonani. Moja ocena:
7,5/10.
Ten film akurat chyba nie został jeszcze nigdzie wydany w jakiejś sensownej formie - zadowoliłem się więc znalezionym gdzieś VHSripem.
Nie ma więc co tutaj mówić o jakości, ale uznałem, że powinienem zobaczyć ten film pomimo słabej dostępności ze względu na jego sporą istotność w filmografii Hu. Z tego co pamiętam, film został już zrekonstruowany, więc być może wkrótce ukaże się jego wydanie od Eureki i innych dystrybutorów.
I wreszcie ostatnie dwa dzieła Kinga Hu (z tych, które udało mi się zdobyć), być może najambitniejsze z jego dokonań, realizowane w tym samym czasie (rok 1979), w podobnej scenerii i z tymi samymi aktorami, odchodzące od gatunku "filmu sztuk walki", pozostawiając walki na marginesie, a skupiając się na innych aspektach. Jednym z nich jest chyba mój ulubiony film tego reżysera,
"Raining in the Mountain". Znów niemal od początku prezentuje się nam to, co tak bardzo mi się podobało w "Dotyku zen", czyli piękne chińskie krajobrazy i wątki buddyjskie. Opowiadana historia toczy się w buddyjskim klasztorze, gdzie przechowywany jest pradawny zwój z ręcznie zapisaną sutrą. W klasztorze tym ma zostać wybrany nowy opat; dotychczasowy przełożony zaprasza kilku gości, którzy mają służyć mu radą, a tak się składa, że niektórzy chcieliby też znaleźć się w posiadaniu cennego zwoju. Mamy więc dość epicką historię z ciekawymi i różnorodnymi wątkami. Scen walk jest niedużo i są one dobrze zakomponowane w całość - wiążą się przede wszystkim z próbami wykradzenia zwoju. Jeśli zatem miałbym polecić twórczość Kinga Hu komuś, kto nie szaleje specjalnie na punkcie wirtuozerskich walk, to "Raining in the Mountain" poleciłbym mu na początek. Oczywiście polecam ten film również wszystkim innym zainteresowanym.
Moja ocena:
9,5/10.
Pisałem już parę słów na temat wydania tego filmu od
Eureki, ale powtórzę je jeszcze tutaj. Rekonstrukcja ta jest zmontowana z kilku źródeł, a konkretnie z negatywu, interpozytywu i kopii kinowej, i nie do końca postarano się, by zniwelować różnice między fragmentami pochodzącymi z różnych źródeł. Czasem więc film jest bardziej ziarnisty, a czasem mniej, pojawiają się też z rzadka fluktuacje kolorów, czasami robią się one dość wyblakłe. Po zobaczeniu całości filmu chciałbym jednak dodać, że w zdecydowanej większości ujęć użyto negatywu i w nich obraz prezentuje się bardzo dobrze pod względem szczegółowości i kolorów. Moim zdaniem nie ma się co zastanawiać.
Można się jednak zastanawiać nad ostatnim z filmów, o których chciałem powiedzieć, to znaczy o
"Legend of the Mountain". Niewątpliwie jest to dobry i ciekawy film, ale jednak nie poleciłbym go w pierwszej kolejności komuś, kto chciałby zainteresować się twórczością tego reżysera, wręcz przeciwnie - raczej zachęcałbym do odłożenia go na później.
Jest to bowiem trwająca ponad trzy godziny dość pokręcona historia o duchach. Rzecz dotyczy pewnego chińskiego uczonego, który z braku zajęcia postanawia przyjąć zlecenie przepisania buddyjskiej sutry, która ma moc uwalniania duchów z doczesnych utrapień. Wskazane mu zostaje spokojne miejsce do wykonania zadania, graniczny fort, w którym urzęduje znajomy jednego z mnichów. Okazuje się jednak, że nie jest tam wcale tak spokojnie, gdyż różne duchy związane z tym miejscem pragną posłużyć się sutrą. Wynikają z tego niebywałe wprost i trudne do zrozumienia komplikacje - za drugim razem jednak załapałem z grubsza, o co chodzi.
Mamy w tym filmie sporo wątków taoistycznych i być może to sprawia, że bywa on nieco hermetyczny. Nie mamy też tutaj chyba ani jednej tradycyjnej walki - są za to magiczne bębenki i talerze, które mogą przyprawić adwersarzy o zawroty głowy. Z drugiej strony mamy naprawdę dużo pięknych widoków i pejzaży - może za pierwszym oglądem należy raczej zrezygnować z rozkminiania fabuły i po prostu patrzeć? Podsumowując zatem - warte uwagi dzieło, ale jednak w przeciwieństwie do innych filmów Hu nie mogę go z czystym sercem polecić - przypuszczam, że wielu by się nie spodobało. Mimo wszystko moja ocena to
8/10.
Ten film mam również w wydaniu od
Eureki. Znów, jak mi się zdaje, jest to rekonstrukcja od Ritrovaty, a przynajmniej można by tak sądzić po kolorach. Tragedii jednak nie ma - przede wszystkim dlatego, że zdecydowana większość ujęć jest dość mocno oświetlonych, zatem nie tracimy szczegółów w ciemniejszych partiach obrazu. Mnie osobiście niezbyt naturalne kolory nie rozpraszały, ale oczywiście każdy ma inną wrażliwość na te kwestie.
A zatem to by było na tyle - mam nadzieję, że powyższe recenzyjki zachęcą do zapoznania się z twórczością Kinga Hu. Mogę jeszcze coś dopowiedzieć, gdyby ktoś był ciekaw jakichś konkretnych rzeczy.