Filmozercy.com | Forum
Muzyka - Wersja do druku

+- Filmozercy.com | Forum (https://forum.filmozercy.com)
+-- Dział: Pozostałe (https://forum.filmozercy.com/dzial-pozostale--16)
+--- Dział: Na luzie (https://forum.filmozercy.com/dzial-na-luzie)
+--- Wątek: Muzyka (/watek-muzyka)

Strony: 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14


RE: Muzyka - Ethan - 23-08-2020

Arctic Monkeys -Whatever People Say I Am, That's What I'm Not

Na pewno sympatyczny band i muzycy, których da się lubić, zespół kończący z klasą post-punkowy revival zainicjowany na przełomie lat 90/00. Muzyczny rynek nie lubił w ówczesnym czasie próżni i co chwile pojawiał się na okładce pism pokroju NME, best new band. W zalewie wielu przeciętnych kapel i płyt pojawiło się kilkadziesiąt świetnych nut. Pominę w tym spisie zespoły z drugich stron gazet, których płyty bronią się po latach lepiej niż te najbardziej hype'owane rzeczy wówczas. Ale zanim... to (wracając do Arctic) ich problemem (imho) było to, że jednak nie mają na koncie płyty wybitnej, nawet w obrębie nurtu. Ot po prostu solidne, nieusypiające granie do auta.

Franz Ferdinand. Tak jak wspomniał Sebas były to przeważnie zespoły jednej płyty, tu jeszcze starczyło sił na pół drugiej. Szkoci zżynali z Gang of Four, ale na debiucie robili to na tyle przebojowo, że historia ich nie zapomniała. Wszyscy przecież rzygamy Take Me Out, ale było tam jeszcze 10 równie udanych kawałków.





Bloc Party. Też tylko debiut. Znakomity. Pamiętam czasy przed wydaniem tego albumu (Silent Alarm) i kolejne pojawiające się single. Potem kolejne coraz słabsze płyty i równie słaba solowa twórczość Kele





Tutaj to już wytoczę działa ciężkie. Interpol. Kierunek bliższy Joy Division, chociaż melancholia spotykała sporo mocnych melodii. Debiut to klasyka poza skalą, ale druga płyta, mniej duszna, a bardziej konwencjonalna, piosenkowo-przebojowa, tez dawała radę. Sam mam jeszcze sentyment do trzeciego albumu, bo w okolicach premiery dużo jej słuchałem, przygotowując się do ich występu na Hurricane Festival





No i drugi strzał. Znudzone dzieciaki modelek i nowojorskich vipów mieszkające na Manhattanie. The Strokes. Podobnie jak w przypadku kolegów powyżej: debiut w podsumowaniach wszelakich, druga płyta też bardziej niż akceptowalna. W tym roku wrócili po siedmiu latach przerwy z nowym materiałem i zbiera on o dziwo entuzjastyczne opinie. Przesłuchałem dwa razy i stwierdzam, że nie mam już serca do takiego grania. Ale wtedy...





The Killers. Nie spodziewałem się, że to będzie tak popularny zespół, który wyjdzie (ze wspomnianą popularnością) poza ramy nastolatków czytających Q Magazine czy NME i że podobnie jak Coldplaya zaczną go słuchac gospodynie domowe i poważni panowie w garniturach z londyńskich korporacji. Tyle, że czym bardziej stawał się popularny, tym bardziej był miałki, a pierwiastek indie popowości utonął w morzu radiowej poprawności spod znaku radia zet. No ale były przeddebiutanckie single i wielkie oczekiwanie, na jakże udane, jak sie miało okazać, Hot Fuss.





The Rapture. Tutaj druga płyta. Czas gdy zespół juz się zdefiniował i przeniósł na parkiet klimaty rodem z the Cure. House of Jealous Lovers powygrywało sporo piosenkowych podsumowań lat zerowych, chociaż osobiście najbardziej ukochałem, pełniące rolę openera Echoes, Olio









Stellastarr*. Tych bardzo lubiłem, ale sukcesu na miarę zespołów powyżej nie było. Tutaj główna inspiracją było Pixies i relacje znajomego, który mieszkał wówczas w Londynie i bywał kilka razy na ich występach (plakat dumnie wisi na ścianie do dzisiaj). Była piękna basista i znakomity debiut dobrze przyjęty przez ludzi i gazety. Potem druga płyta z kilkoma highlightami (ale też kilkoma mieliznami), a potem jeszcze trzeci krążek, którego nigdy nie posłuchałem.





Tutaj jest ważniejsza jednak historia Shawna Christensena. Wokalisty i lidera zespołu. Facet zrobił, krótkometrażowy film - Curfew (Godzina Policyjna), za którego dostał Oskara (niestety nie widziałem). Dwa lata później wydłużył go do pełnometrażówki. Zanim Zniknę to opowieść w której musiałem się zakochać. Świetnie poprowadzona i zagrana, z epizodycznym Ronem Perlmanem. Shawn w obu filmach gra główna rolę. I robi to znakomicie. Co ciekawe na nośniku fizycznym ukazał się w Polsce jego drugi, jednak nieco słabszy, tylko szóstkowy film - Zniknięcie Sidneya Halla





Były jeszcze ciekawe zespoły pokroju Von Bondies czy Libertines (związek Pete'a Doherty'ego z Kate Moss elektryzował wszystkie brytyjskie brukowce), jednak ciekawsze rzeczy (niż zespoły z tego wątku) tworzyły równolegle i przez dłuższy czas inne kapele (bardziej skupione na muzyce niż na swoich grzywkach Wink), które mniej dosłownie rozumiały/interpretowały postpunkowa spuściznę. Ale o National, Electrelane, British Sea Power, Los Campesinos czy the Walkmen opowiem może w innym odcinku.

Na koniec jeszcze coś równie gówniarskiego jak Małpki. Cajun Dance Party. Jeden stricte wtórny i przebojowy album, a potem już totalnie inne, ambitne rzeczy pod szyldem Yuck. Szacunek za to drugie i słabość do kilku fragmentów z The Colourful Life






RE: Muzyka - sebas - 25-08-2020

@Ethan
Fajnie, że odniosłeś się do wszystkiego co napisałem odniosłeś. Dzięki.

(10-08-2020, 20:03)Ethan napisał(a):  Warto przy okazji wspomnieć o tym co Sebas delikatnie naszkicował, czyli o brytyjskiej muzyce (naokoło radiogłowej) okresu po-madchesterskiego:
No to dla porządku dodajmy jeszcze:
  • Muse - nie każdy akceptował wokal Matta Bellamy i jego styl gry na gitarze, ale myślę, że swoje powiedzieli. Warto wspomnieć, że mieli dużo udanych teledysków. To też pracowało na ich popularność. Zaczynali w sumie w czasach, gdzie w stricte muzycznych stacjach TV zdarzało się usłyszeć dobrą muzykę i zobaczyć ciekawy klip, w przeciwieństwie do czasów obecnych, gdzie podstawę programu stanowią "kardaszianki" i historie miłosne dla nastolatek.






  • Coldplay - hmm, przynajmniej ciekawie zaczęli. Na tym bym zakończył.

The Strokes i Libertines to akurat dobre przykłady tego, że gdy sukces przychodzi zbyt szybko, muzycy są jeszcze bardzo młodzi, a rock-and-rollowy styl życia (ze szczególnym uwzględnieniem wszelkich łatwo dostępnych dla młodych "gwiazd" używek) kusi i staje się ważniejszy od rozwijania dopiero co rozpoczętej kariery, to po pierwszej płycie jest już tylko gorzej. Ja dla mnie to dopiero trzecia, czwarta płyta pokazują na ile na prawdę stać rockowy zespół. Wiele kapel nawet do tego nie dotrwało. Dlatego szacunek należy się wspomnianym wcześniej Arctic Monkeys, bo im się udało. Nie stracili swojego stylu, chociaż to co grali na początku:





jest inne od tego co grają ostatnio:





(23-08-2020, 00:47)Ethan napisał(a):  Ot po prostu solidne, nieusypiające granie do auta.
Ale czy to coś złego? Nie każdy album musi być kamieniem milowym na miarę "The Dark Side of the Moon". Ile było zespołów które nagrałby dwa, trzy albumy które można by nazwać przełomowymi, wybitnymi? Poza tym, w samochodzie też trzeba czegoś słuchać, a nie wszystkiego się da.

Skoro wspomniałeś o The Rapture, to warto nadmienić też o Yeah Yeah Yeahs, chociaż ja tej stylistyki kompletnie nie czułem.




Na koniec, wspomnę jeszcze o jednej formacji, która nagrała trzy płyty, ale każda z nich co najmniej dobra. Ot, nie mieli chyba szczęścia do producentów i wytwórni. Jak dla mnie wielka szkoda, bo kwartet The Music - a o nim mowa - grał na prawdę fajnie. Nie było to odkrywcze, ale po prostu przyzwoite granie do którego chętnie wracam. Dla porządku, podam tytuły wszystkich albumów, bo nazwa zespół jest tak dobrana, że wyszukanie czegokolwiek z ich repertuaru w sklepach internetowych jest dość trudne.
  • The Music
  • Welcome to the North
  • Strength in Numbers





RE: Muzyka - Ethan - 26-08-2020

Większość tych Artystów traktuję obecnie jako moje osobiste guilty pleasure i gdzieś tam mam półeczkę z tymi najfajniejszymi płytami z tego nurtu. Czasem też miałem, bo jednak po latach gdzies tam mi się osłuchali i postanowiłem sprzedać. Najlepszym przykładem jest tutaj właśnie Muse. Przez przypadek na wysokości 1999 roku natrafiłem na fragmenty z Showbiz, a dodatkowo ktoś rzucił hasło, że gdzieś w głosie Matta mieszka Jeff Buckley. Jako, że miałem zajawkę totalną na autora Grace, zostałem kupiony. Muscle Museum często było na ripicie





Potem miał się ukazać drugi album. Byłem gdzieś na czwartym lub piątym roku, a rodzice dawali kasę na jedzenie. Ale wiecie, płyty swoje kosztowały i wolałem nie jeść a mieć Origin of Symmetry Wink Strasznie kupiła mnie wtedy ta muzyka. Ostatnio jednak sprzedałem, po ponad 18 latach na półce. Późniejsze płyty już jakoś do mnie nie trafiały, a przeciez stylistyka się nie zmieniła. Chyba skończył się czas w moim życiu na nią. Potem zaczęła mnie męczyć wokalna egzaltacja Bellamy'ego i ten queenowski patos ich twórczości. Jednak jak ktoś chce obecnie zobaczyć rockowy show w starym stylu koniecznie powinien wybrać się na ich koncert. Aaaa i dozgonny szacunek mają za występ we włoskiej TV gdzie kazano im wystąpić z playbacku. Muzycy postanowili w takiej sytuacji zakpić z prowadzących i pozamieniac się rolami





Co do Coldplaya to rzeczywiście dwie pierwsze, solidne płyty. Chociaz po latach wolę Travis. Byli mniej "napuszeni", tacy ciepli jak brytyjskie komedie romantyczne, co dodawało im uroku. Głownie warto spróbować z płytą The Man Who. Z tego nurtu New Acoustic Movement przez chwilę było głośno o Starsailor. Mam słabość do debiutu, Love is Here. Potem było już gorzej, chociaż z dwójki wyróżniłbym singlowe Four to the Floor.









Pozostając jeszcze przy New Acoustic Movement, tak naprawdę artystycznie, po latach, lepiej bronią się płyty bohaterów drugiego planu. Przede wszystkim Turin Brakes oraz I Am Kloot. Zwłaszcza w przypadku tych drugich znakomite dwie pierwsze płyty, a potem po prostu solidne albumy. Na trójce jest przecież kończące film Boyle'a (Sunshine), śliczne Avenue of Hope. Pierwsi natomiast mają na koncie udany debiut (Optimist) plus dwa solidniaki idealne do niezobowiązującego słuchania w tle.













W następnym odcinku nawiązanie do wspomnianego The Music, a także słów parę o zespole James oraz Gomez. I pewnie o czymś jeszcze Wink


RE: Muzyka - HAL 9000 - 27-08-2020

Daras to fajnie (miło mi), że coś dla siebie znalazłeś z tych moich propozycji, myślę że tu wibrafon zadziałał i wprowadził odpowiednie wibracje Smile



The Swingle Singers też są godni polecenia, ich przeróbki Bacha są bardzo smakowite, zwłaszcza tych wolniejszych utworów, w szybszych trudniej "wyspiewać" krótkie nutki  Tongue




Myślę, że łatwiej śledzić głosy w fugach, gdy za każdym stoi konkretna osoba, a nie pojedynczy palec  Tongue




A dygresje osobiste w dziale "na luzie", są dla mnie jak najbardziej OK Smile


RE: Muzyka - Gieferg - 27-08-2020

No to jedziemy:








Wolę co prawda cover Veddera, ale oryginał też jest świetny:



Moja ulubiona Loreena:



I takie cuś:



Lovin' it:



Strawfoot odpowiada też za najlepszą znaną mi wersję Wayfarin' Stranger.

Znałem od zawsze z kilku kawałków, ale odkryłem na nowo po GoTG2:




Próby znalezienia muzyki nadającej się do zilustrowania filmów z wakacji i wycieczek owocują wieloma ciekawymi znaleziskami, takimi jak poniżej:










Cytat:Temple of The Dog - jednorazowy projekt. Miało być zaledwie kilka piosenek zaśpiewanych przez Chrisa Cornella i jego kolegów z Soundgarden i Mother Love Bone, dla upamiętnienia tragicznej śmierci Andy’ego Wooda - wokalisty Mother Love Bone właśnie. W rezultacie powstało 10 utworów, nagranych bez pośpiechu, kłótni i przepychanek, a za to na luzie, z potrzeby serca. Do składu pod koniec sesji dołączył nie znany jeszcze wtedy szerokiej publiczności Eddie Vedder, co po części przyczyniło się do powstania Pearl Jam. Album ma bardzo melodyjne, spokojne brzmienie. Jak dla mnie pierwsza dziesiątka albumów rockowych wszech czasów. Wybitnie zagrany i zaśpiewany. Znakomite teksty. Szkoda, że Chris Cornell już nigdy nie zaśpiewa "Call me a dog"...

Genialna płyta. Jedna z moich ulubionych, aż trzeba będzie odkurzyć.

Daras napisał(a):Taka "ciekawostka", Bach miał dużo dzieci, bo aż 20, niestety ponad połowa zmarła (13)
A reszta żyje?


RE: Muzyka - Daras - 01-09-2020

(27-08-2020, 21:31)Gieferg napisał(a):  
Daras napisał(a):Taka "ciekawostka", Bach miał dużo dzieci, bo aż 20, niestety ponad połowa zmarła (13)
A reszta żyje?

Co ja niby napisałem? Sam kiedyś wspomniałeś, że warto czytać swoje posty. Hi, hi, hi. Niezły „moderator” z Ciebie.


RE: Muzyka - Gieferg - 01-09-2020

Napisałeś, że miał dużo dzieci, a ponad połowa zmarła.
Nie napisałeś, że ponad połowa zmarła w wieku niemowlęcym, przy porodzie czy coś, tylko że po prostu zmarła. Z czego wniosek, że reszta nie zmarła.
Krótko mówiąc - napisałeś nieściśle i tego się uczepiłem. A czego teraz czepiasz się ty to niestety nie mam pojęcia Smile

PS> jaki znowu moderator?


RE: Muzyka - Daras - 01-09-2020

Napisałem? Gdzie? Kiedy? Smile

P.S.
Wyraz moderator został ujęty w cudzysłów. Powiedzmy, że chodziło o żarcik (może nie dla wszystkich zrozumiały).


RE: Muzyka - Ethan - 01-09-2020

Miało być o brytyjskiej muzyce, ale ona musi poczekać, bo Gieferg przywołał w swoim poście Kanadyjczyków z Our Lady Peace. Dlatego w tym odcinku historia o mojej słabości w latach 90tych do zespołów grających "trochę ciężej od REMu (mówimy o tym bardziej rockowych ich obliczu z lat 90tych niż o janglowym, eightiesowym okresie), a trochę lżej od Pearl Jamu", które pojawiały się w ilościach sporych w amerykańskich rozgłośniach koledżowych i które zaczęły podpisywać kontrakty z dużymi wytwórniami. Co z tego, że jeszcze parę lat wczesniej chciałyby być nowymi Gunsami, a pod koniec lat 90tych stwierdziłyby (stwierdzały), że może warto byłoby być drugoligowym Kornem Wink

Seven Mary Three. Chyba po raz pierwszy usłyszałem w Trójce u Marka Wiernika (tak na marginesie, szkoda, że Pan Marek stanął po niewłaściwej stronie we wiadomym konflikcie radiowym). To musiał być 1995 rok, okolice wydania ich drugiej płyty zatytułowanej American Standard. Potem jeszcze podsłuchiwałem kilku niezłych piosenek z dwóch następnych albumów, ze wskazaniem na płytę Orange Ave. Ogólnie zespoły z tego wątku nie są kapelami całych płyt. Pozostało po nich kilka niezłych piosenek (winić też można sentyment) i to głównie dla fanów takiej macho-rockowej (grzebiącej nieco ideały iksowej generacji, wyrosłej na dźwiękach z Seattle), post-grunge'owej stylistyki. Wracając do wiernikowej audycji to z odbiornika poleciało to





Candlebox. Tutaj winna była MTV. Powstali w 91 w Seattle ale raczej nikt poważnie ich tam nie traktował. Nie zmienia to faktu, że kontrakt podpisała z nimi Madonna, a ich debiut z 93 roku był pierwszym albumem wydanym przez jej Maverick. Ogólnie pierwsza płyta to solidne granie. Pamiętam też, że w ucho wpadło mi kilka dźwięków z ich trzeciej płyty (Happy Pills). W tym okresie bębnił u nich znany z płyty Ten, pierwszy perkusista Pearl Jamu, Dave Krusen. To tak z ciekawostek.





Collective Soul. Shine z debiutu było hitem akademickich rozgłośni, ale dopiero ich drugi album (wydany w 95 roku, a zatytułowany po prostu Collective Soul) zrobił nieco więcej zamieszania. I głównie on warty jest polecenia. Ze wskazaniem na ten fragment, który po raz pierwszy miałem okazję zobaczyć na Polonii Jeden, gdzieś w okolicach późnego popołudnia, przed lub po piłkarskich przygodach Tsubasy Ozory





Better Than Ezra. Na tych natrafiłem przy okazji notorycznego oglądania Vivy 2 i premiery ich trzeciej płyty zatytułowanej Friction, Baby. Ten fragment lubiłem w 1996 bardzo. Pewnie był wysoko w prowadzonych zeszytach z prywatnymi listami przebojów. Szkoda, że poginęły





Tonic. Tutaj ważny był debiut, Lemon Parade. Też z 1996. Mieli wówczas swój czas, a Ameryka ich kochała. Reszta znała głównie pochodzące z niej, zaraźliwie przebojowe If You Could Only See. Niedźwiedź często grał u siebie.





Our Lady Peace. Wspomniani już Kanadyjczycy. Prowadziłem wówczas swoje audycje w lokalnym radiu i tam przychodziło mnóstwo singli od wytwórni plus biuletyny z informacjami o zespołach. Internet raczkował i ta wiedza z opisów była na wagę złota. Tam chyba na nich trafiłem. I na ich muzykę z drugiej płyty (Clumsy). Najbardziej polubiłem nagranie tytułowe





Moist. Pozostajemy w Kanadzie. (Podczas studiów w Toruniu) kupiłem, w tamtejszym starorynkowym komisie, ich trzecią płytę zatytułowaną Creature. Chyba najlepszą, chociaż niektórzy na równi z nią stawiają wcześniejsze Silver (nie wiem, nie miałem okazji). Niektóre fragmenty z niej bronią się do dziś





Dishwalla. W Trójce Paweł Kostrzewa często liczył smutne samochody, a my, słuchacze, razem z nim. Pet Your Friends było do bólu, po amerykańsku przebojowe i gdzieś tam było pomostem pomiędzy seattle'owskimi smutkami, a Bon Jovi okresu Keep the Faith. Potem jeszcze miałem czas na zarejestrowanie solidnych (w gatunku) albumów nr 2 i nr 3 (to na niej znalazło się świetne Every Little Thing). I chyba tyle. Chociaż jeszcze wspomnę, że na swoim debiucie scoverował ich Tomek Makowiecki.





The Wallflowers. Tutaj warta odnotowania druga płyta. Rok 1996, album Bringing Down the Horse. Dwa mocne single: 6th Avenue Heartache oraz One Highlight. Założycielem i liderem był Jakob Dylan. Syn Boba. Fani soundtracków mogą pamiętać ich cover Bowiego ze ścieżki do Godzilli z 1998.





Counting Crows. Tutaj to już inna liga. Myślę, że "Sierpień i wszystko co po nim" to spokojnie top 200 moich płyt wszechczasów. Co ciekawe to też sukces komercyjny. 10 milionów egzemplarzy sprzedanych na całym świecie. Może i konwencja trąci już myszką, ale chodzi o znakomite, nieco teatralnie i emocjonalnie zinterpretowane przez Adama Duritza, piosenki... Mr. Jones to spory hit, ale tam bywają jeszcze lepsze, muzyczne sytuacje z moim ulubionym Round Here, na czele. Sofomor w postaci Recovering the Satellites też z ethanowym znakiem jakości. A potem byli po prostu przyjemnie solidni





CDN (podobnie jak w przypadku brytyjskich zespołów)


RE: Muzyka - pearlzfan - 01-09-2020

Seven Mary Three i Candlebox poznałem dzięki dwóm utworom: Cover Me i Water's Edge. Miałem po tych 2 nadzieję, na zajebsite post-grunge'owe albumy, ale okazało się, że to jednak nie to, czego oczekiwałem.

Ale skoro już jesteśmy przy tych klimatach, to swego czasu (1999) oczarował mnie, wtedy bodajże 17letni, Travis Meeks i Days of the New. Zaczynałem od drugiego, "zielonego" albumu i jest on wciąż moim ulubionym (w tym Enemy z cudownym akustycznym solo na koniec, zamykającą album balladą Last One w duecie z Nicole Sherzinger(!), czy energetyczne The Real), ale pozostałe ("żółty" i "czerwony") także dają radę i znajduję na nich wiele ciekawych kompozycji (w tym genialne Dancing with the wind z "czerwonego").





Travis założył jeszcze później Tantric, gdzie większy ciężar został położony na gitary elektryczne, co moim zdaniem nie było trafionym pomysłem i po osluchaniu debiutanckiego albumu nasze drogi się rozeszły.