Arctic Monkeys -Whatever People Say I Am, That's What I'm Not
Na pewno sympatyczny band i muzycy, których da się lubić, zespół kończący z klasą post-punkowy revival zainicjowany na przełomie lat 90/00. Muzyczny rynek nie lubił w ówczesnym czasie próżni i co chwile pojawiał się na okładce pism pokroju NME, best new band. W zalewie wielu przeciętnych kapel i płyt pojawiło się kilkadziesiąt świetnych nut. Pominę w tym spisie zespoły z drugich stron gazet, których płyty bronią się po latach lepiej niż te najbardziej hype'owane rzeczy wówczas. Ale zanim... to (wracając do Arctic) ich problemem (imho) było to, że jednak nie mają na koncie płyty wybitnej, nawet w obrębie nurtu. Ot po prostu solidne, nieusypiające granie do auta.
Franz Ferdinand. Tak jak wspomniał Sebas były to przeważnie zespoły jednej płyty, tu jeszcze starczyło sił na pół drugiej. Szkoci zżynali z Gang of Four, ale na debiucie robili to na tyle przebojowo, że historia ich nie zapomniała. Wszyscy przecież rzygamy Take Me Out, ale było tam jeszcze 10 równie udanych kawałków.
Bloc Party. Też tylko debiut. Znakomity. Pamiętam czasy przed wydaniem tego albumu (Silent Alarm) i kolejne pojawiające się single. Potem kolejne coraz słabsze płyty i równie słaba solowa twórczość Kele
Tutaj to już wytoczę działa ciężkie. Interpol. Kierunek bliższy Joy Division, chociaż melancholia spotykała sporo mocnych melodii. Debiut to klasyka poza skalą, ale druga płyta, mniej duszna, a bardziej konwencjonalna, piosenkowo-przebojowa, tez dawała radę. Sam mam jeszcze sentyment do trzeciego albumu, bo w okolicach premiery dużo jej słuchałem, przygotowując się do ich występu na Hurricane Festival
No i drugi strzał. Znudzone dzieciaki modelek i nowojorskich vipów mieszkające na Manhattanie. The Strokes. Podobnie jak w przypadku kolegów powyżej: debiut w podsumowaniach wszelakich, druga płyta też bardziej niż akceptowalna. W tym roku wrócili po siedmiu latach przerwy z nowym materiałem i zbiera on o dziwo entuzjastyczne opinie. Przesłuchałem dwa razy i stwierdzam, że nie mam już serca do takiego grania. Ale wtedy...
The Killers. Nie spodziewałem się, że to będzie tak popularny zespół, który wyjdzie (ze wspomnianą popularnością) poza ramy nastolatków czytających Q Magazine czy NME i że podobnie jak Coldplaya zaczną go słuchac gospodynie domowe i poważni panowie w garniturach z londyńskich korporacji. Tyle, że czym bardziej stawał się popularny, tym bardziej był miałki, a pierwiastek indie popowości utonął w morzu radiowej poprawności spod znaku radia zet. No ale były przeddebiutanckie single i wielkie oczekiwanie, na jakże udane, jak sie miało okazać, Hot Fuss.
The Rapture. Tutaj druga płyta. Czas gdy zespół juz się zdefiniował i przeniósł na parkiet klimaty rodem z the Cure. House of Jealous Lovers powygrywało sporo piosenkowych podsumowań lat zerowych, chociaż osobiście najbardziej ukochałem, pełniące rolę openera Echoes, Olio
Stellastarr*. Tych bardzo lubiłem, ale sukcesu na miarę zespołów powyżej nie było. Tutaj główna inspiracją było Pixies i relacje znajomego, który mieszkał wówczas w Londynie i bywał kilka razy na ich występach (plakat dumnie wisi na ścianie do dzisiaj). Była piękna basista i znakomity debiut dobrze przyjęty przez ludzi i gazety. Potem druga płyta z kilkoma highlightami (ale też kilkoma mieliznami), a potem jeszcze trzeci krążek, którego nigdy nie posłuchałem.
Tutaj jest ważniejsza jednak historia Shawna Christensena. Wokalisty i lidera zespołu. Facet zrobił, krótkometrażowy film - Curfew (Godzina Policyjna), za którego dostał Oskara (niestety nie widziałem). Dwa lata później wydłużył go do pełnometrażówki. Zanim Zniknę to opowieść w której musiałem się zakochać. Świetnie poprowadzona i zagrana, z epizodycznym Ronem Perlmanem. Shawn w obu filmach gra główna rolę. I robi to znakomicie. Co ciekawe na nośniku fizycznym ukazał się w Polsce jego drugi, jednak nieco słabszy, tylko szóstkowy film - Zniknięcie Sidneya Halla
Były jeszcze ciekawe zespoły pokroju Von Bondies czy Libertines (związek Pete'a Doherty'ego z Kate Moss elektryzował wszystkie brytyjskie brukowce), jednak ciekawsze rzeczy (niż zespoły z tego wątku) tworzyły równolegle i przez dłuższy czas inne kapele (bardziej skupione na muzyce niż na swoich grzywkach ), które mniej dosłownie rozumiały/interpretowały postpunkowa spuściznę. Ale o National, Electrelane, British Sea Power, Los Campesinos czy the Walkmen opowiem może w innym odcinku.
Na koniec jeszcze coś równie gówniarskiego jak Małpki. Cajun Dance Party. Jeden stricte wtórny i przebojowy album, a potem już totalnie inne, ambitne rzeczy pod szyldem Yuck. Szacunek za to drugie i słabość do kilku fragmentów z The Colourful Life
Na pewno sympatyczny band i muzycy, których da się lubić, zespół kończący z klasą post-punkowy revival zainicjowany na przełomie lat 90/00. Muzyczny rynek nie lubił w ówczesnym czasie próżni i co chwile pojawiał się na okładce pism pokroju NME, best new band. W zalewie wielu przeciętnych kapel i płyt pojawiło się kilkadziesiąt świetnych nut. Pominę w tym spisie zespoły z drugich stron gazet, których płyty bronią się po latach lepiej niż te najbardziej hype'owane rzeczy wówczas. Ale zanim... to (wracając do Arctic) ich problemem (imho) było to, że jednak nie mają na koncie płyty wybitnej, nawet w obrębie nurtu. Ot po prostu solidne, nieusypiające granie do auta.
Franz Ferdinand. Tak jak wspomniał Sebas były to przeważnie zespoły jednej płyty, tu jeszcze starczyło sił na pół drugiej. Szkoci zżynali z Gang of Four, ale na debiucie robili to na tyle przebojowo, że historia ich nie zapomniała. Wszyscy przecież rzygamy Take Me Out, ale było tam jeszcze 10 równie udanych kawałków.
Bloc Party. Też tylko debiut. Znakomity. Pamiętam czasy przed wydaniem tego albumu (Silent Alarm) i kolejne pojawiające się single. Potem kolejne coraz słabsze płyty i równie słaba solowa twórczość Kele
Tutaj to już wytoczę działa ciężkie. Interpol. Kierunek bliższy Joy Division, chociaż melancholia spotykała sporo mocnych melodii. Debiut to klasyka poza skalą, ale druga płyta, mniej duszna, a bardziej konwencjonalna, piosenkowo-przebojowa, tez dawała radę. Sam mam jeszcze sentyment do trzeciego albumu, bo w okolicach premiery dużo jej słuchałem, przygotowując się do ich występu na Hurricane Festival
No i drugi strzał. Znudzone dzieciaki modelek i nowojorskich vipów mieszkające na Manhattanie. The Strokes. Podobnie jak w przypadku kolegów powyżej: debiut w podsumowaniach wszelakich, druga płyta też bardziej niż akceptowalna. W tym roku wrócili po siedmiu latach przerwy z nowym materiałem i zbiera on o dziwo entuzjastyczne opinie. Przesłuchałem dwa razy i stwierdzam, że nie mam już serca do takiego grania. Ale wtedy...
The Killers. Nie spodziewałem się, że to będzie tak popularny zespół, który wyjdzie (ze wspomnianą popularnością) poza ramy nastolatków czytających Q Magazine czy NME i że podobnie jak Coldplaya zaczną go słuchac gospodynie domowe i poważni panowie w garniturach z londyńskich korporacji. Tyle, że czym bardziej stawał się popularny, tym bardziej był miałki, a pierwiastek indie popowości utonął w morzu radiowej poprawności spod znaku radia zet. No ale były przeddebiutanckie single i wielkie oczekiwanie, na jakże udane, jak sie miało okazać, Hot Fuss.
The Rapture. Tutaj druga płyta. Czas gdy zespół juz się zdefiniował i przeniósł na parkiet klimaty rodem z the Cure. House of Jealous Lovers powygrywało sporo piosenkowych podsumowań lat zerowych, chociaż osobiście najbardziej ukochałem, pełniące rolę openera Echoes, Olio
Stellastarr*. Tych bardzo lubiłem, ale sukcesu na miarę zespołów powyżej nie było. Tutaj główna inspiracją było Pixies i relacje znajomego, który mieszkał wówczas w Londynie i bywał kilka razy na ich występach (plakat dumnie wisi na ścianie do dzisiaj). Była piękna basista i znakomity debiut dobrze przyjęty przez ludzi i gazety. Potem druga płyta z kilkoma highlightami (ale też kilkoma mieliznami), a potem jeszcze trzeci krążek, którego nigdy nie posłuchałem.
Tutaj jest ważniejsza jednak historia Shawna Christensena. Wokalisty i lidera zespołu. Facet zrobił, krótkometrażowy film - Curfew (Godzina Policyjna), za którego dostał Oskara (niestety nie widziałem). Dwa lata później wydłużył go do pełnometrażówki. Zanim Zniknę to opowieść w której musiałem się zakochać. Świetnie poprowadzona i zagrana, z epizodycznym Ronem Perlmanem. Shawn w obu filmach gra główna rolę. I robi to znakomicie. Co ciekawe na nośniku fizycznym ukazał się w Polsce jego drugi, jednak nieco słabszy, tylko szóstkowy film - Zniknięcie Sidneya Halla
Były jeszcze ciekawe zespoły pokroju Von Bondies czy Libertines (związek Pete'a Doherty'ego z Kate Moss elektryzował wszystkie brytyjskie brukowce), jednak ciekawsze rzeczy (niż zespoły z tego wątku) tworzyły równolegle i przez dłuższy czas inne kapele (bardziej skupione na muzyce niż na swoich grzywkach ), które mniej dosłownie rozumiały/interpretowały postpunkowa spuściznę. Ale o National, Electrelane, British Sea Power, Los Campesinos czy the Walkmen opowiem może w innym odcinku.
Na koniec jeszcze coś równie gówniarskiego jak Małpki. Cajun Dance Party. Jeden stricte wtórny i przebojowy album, a potem już totalnie inne, ambitne rzeczy pod szyldem Yuck. Szacunek za to drugie i słabość do kilku fragmentów z The Colourful Life