Wyłamywać się z ustalonych ram i łamać zasady można, pod warunkiem, że się potrafi to robić z sensem. Nie wiem jak to wychodzi Smarzowskiemu w innych filmach których nie widziałem i nie mam ochoty oglądac, ale w Wołyniu się na tym zwyczajnie wykłada.
Gdy Smarzowski w 1/3 filmu likwiduje niby istotną postać uznaję to za plus, ale gdy potem okazuje się, że zlikwidował już wszystkich, by ich zastąpić kimś, kogo mam w dupie, to już trudno mówić że to zaleta. Komasa w Mieście 44 pojedynczymi scenami osiąga więcej niż Smarzowski za pomocą połowy filmu pokazującej życie bohaterki - co z tego, skoro ostatecznie bardziej się przejmuję losem postaci które w mieście 44 dostały dwie sceny i trzy linijki dialogu? Wołyń się snuje i ślimaczy, nie wiedząc dokąd pójść, rzuca jakimiś strzępkami historii, które nie są mi do niczego potrzebne, podczas gdy Miasto 44 płynnie przechodzi od jednego epizodu do kolejnego, serwując wszystko we właściwych proporcjach i ani razu nie sprawiając, że myslę "po cholerę ta scena/postać w tym filmie?". Jest to zrobione na tyle umiejętnie, że choć postacie nie są zbyt dobrze zarysowane, to nawet nie mam czasu o tym pomyśleć, a z chwilą gdy zaczynają się napisy końcowe, żałuję, że to już koniec.
A scena z latającymi naokoło całującej się pary pociskami to mój ulubiony moment w tym filmie. O.
PS> I serio, co jest z tą gadką w licealnym stylu "Ja to lubie ambitne, głębokie, nowatorskie kino dla koneserów" - dowartościowujesz się w ten sposób czy co?
Gdy Smarzowski w 1/3 filmu likwiduje niby istotną postać uznaję to za plus, ale gdy potem okazuje się, że zlikwidował już wszystkich, by ich zastąpić kimś, kogo mam w dupie, to już trudno mówić że to zaleta. Komasa w Mieście 44 pojedynczymi scenami osiąga więcej niż Smarzowski za pomocą połowy filmu pokazującej życie bohaterki - co z tego, skoro ostatecznie bardziej się przejmuję losem postaci które w mieście 44 dostały dwie sceny i trzy linijki dialogu? Wołyń się snuje i ślimaczy, nie wiedząc dokąd pójść, rzuca jakimiś strzępkami historii, które nie są mi do niczego potrzebne, podczas gdy Miasto 44 płynnie przechodzi od jednego epizodu do kolejnego, serwując wszystko we właściwych proporcjach i ani razu nie sprawiając, że myslę "po cholerę ta scena/postać w tym filmie?". Jest to zrobione na tyle umiejętnie, że choć postacie nie są zbyt dobrze zarysowane, to nawet nie mam czasu o tym pomyśleć, a z chwilą gdy zaczynają się napisy końcowe, żałuję, że to już koniec.
A scena z latającymi naokoło całującej się pary pociskami to mój ulubiony moment w tym filmie. O.
PS> I serio, co jest z tą gadką w licealnym stylu "Ja to lubie ambitne, głębokie, nowatorskie kino dla koneserów" - dowartościowujesz się w ten sposób czy co?
