Tak żeby zamknąć temat radio friendly grunge'u, wyśmiewanego równie mocno jak pudel metal, jeszcze kilka pozycji, które umknęły:
Goo Goo Dolls. Któż nie zna Iris. Chociaż warto wspomnieć, że sama historia zaczęła się jeszcze w drugiej połowie lat 80tych w Buffalo. I tak to zainteresowanie narastało, aż w końcu za sprawą singla z 95 roku (Name) przyszedł pierwszy sukces. Ostatecznie płyta A Boy Named Goo sprzedała się za Atlantykiem w ilości 2 milionów egzemplarzy. No a potem przyszedł czas Dizzy up the Girl oraz Miasta Aniołów. Tym razem muzycy podwoili ilość sprzedanych egzemplarzy, a każda gospodyni domowa nuciła wiadomą piosenkę. Co ciekawe znów mieliśmy akcent swojski. Wokalistą Goo Goo był Johnny Rzeznik. Późniejsza historia jest już raczej bez znaczenia, ale zespół nagrywa nadal, a ówczesne nastolatki pewnie wciąż wspominają swój koledżowy bal i pierwszy taniec, w sytuacjach gdy radio gra Iris, a one dobijają do czterdziestki
Matchbox Twenty. To kolejny zespół fenomen TAM. Yourself or Someone Like You, ich debiut z roku 1996, nie dość, że sprzedał się w ponad 12 milionach egzemplarzy, to jeszcze jest jedną z takich moich ulubionych rzeczy z półki łzawego pop/rocka podmalowanego grunge'owym smutkiem. Takie prywatne guilty pleasure. Wydane cztery lata później Mad Season tez nie było takie złe. Zresztą wielu pamięta też gościnne pojawienie się Roba Thomasa na płycie Santany. Jako, że Matchbox był wtedy na fali, a kariera Carlosa na rozdrożu, wspólna kolaboracja sprawiła, że słynny gitarzysta wrócił na salony. I to głównie właśnie dzięki temu, że wybrał na wokalistę absolutną wówczas gwiazdę w USA. U nas ten wątek był raczej pomijany, bo jednak kto kojarzył jakiś Matchbox 20.
Grant Lee Buffalo. Tutaj już półka z napisem "zacne". Swego czasu był to ulubiony zespół Michaela Stipe'a z REM. No i przede wszystkim byli to autorzy przepięknej płyty zatytułowanej Fuzzy. Kupiłem ją jakimś cudem w pewnym toruńskim komisie płytowym po przeczytaniu entuzjastycznej recenzji w Tylko Rocku (pewnie Kszczotek lub śp Rzewuski pisali). Były lata 90te, a młody człowiek, na pierwszym lub drugim roku, się zasłuchiwał. Ten egzemplarz od ponad 20 lat gości zresztą w płytotece. I może tak średnio tutaj pasują, bo to już bardziej Americana, altcountry czy inne slowcore'y. I ta bardziej zacna muzyka z Ameryki. Jakieś Low, Jeff Buckley, Elliott Smith, Wilco, Red House Painters, Jayhawks...
Wspomnieliście o Creed i Days of the New, dlatego nie będę się powtarzał. Ci drudzy byli takim cover bandem Alice in Chains ale trzeba powiedzieć, że jak ktoś lubi klimaty z Jar of Flies, Sap czy Unplugged, na pewno sie w tych dźwiękach odnajdzie. Ja zatrzymałem się na drugiej płycie, chociaż z trójki też pewnie coś słyszałem. Jedynka chyba najlepsza. Co do Creed to nie mieli łatwo, bo to zespół, którego nikt poważnie nie traktował (chociażby obraźliwe wypowiedzi Veddera z Pearl Jamu). Chociaż debiut na pewno poprawny. Pojawienie się zresztą takich kapel jak oni, (wspomniany też) Staind czy Nickelback przypadło na czasy gdy człowiek zaczynał słuchac już innej muzyki.
Tutaj zresztą zabawny artykuł:
https://www.newsweek.com/nirvana-nevermind-anniversary-bands-502285
Przy okazji tego wątku warto wspomnieć o przyciągających na koncerty tysiące ludzi, bardzo ciekawe projekty pokroju Dave Matthews Band czy Phish. Spadkobiercy tradycji Grateful Dead czy Neila Younga przefiltrowani przez to co działo się w muzyce na początku lat 90tych.
Pomniejsze kapele pokroju Semisonic czy Sister Hazel nie znalazły tutaj swego rozdziału. To chyba tyle. Dziękuję za uwagę.
Goo Goo Dolls. Któż nie zna Iris. Chociaż warto wspomnieć, że sama historia zaczęła się jeszcze w drugiej połowie lat 80tych w Buffalo. I tak to zainteresowanie narastało, aż w końcu za sprawą singla z 95 roku (Name) przyszedł pierwszy sukces. Ostatecznie płyta A Boy Named Goo sprzedała się za Atlantykiem w ilości 2 milionów egzemplarzy. No a potem przyszedł czas Dizzy up the Girl oraz Miasta Aniołów. Tym razem muzycy podwoili ilość sprzedanych egzemplarzy, a każda gospodyni domowa nuciła wiadomą piosenkę. Co ciekawe znów mieliśmy akcent swojski. Wokalistą Goo Goo był Johnny Rzeznik. Późniejsza historia jest już raczej bez znaczenia, ale zespół nagrywa nadal, a ówczesne nastolatki pewnie wciąż wspominają swój koledżowy bal i pierwszy taniec, w sytuacjach gdy radio gra Iris, a one dobijają do czterdziestki
Matchbox Twenty. To kolejny zespół fenomen TAM. Yourself or Someone Like You, ich debiut z roku 1996, nie dość, że sprzedał się w ponad 12 milionach egzemplarzy, to jeszcze jest jedną z takich moich ulubionych rzeczy z półki łzawego pop/rocka podmalowanego grunge'owym smutkiem. Takie prywatne guilty pleasure. Wydane cztery lata później Mad Season tez nie było takie złe. Zresztą wielu pamięta też gościnne pojawienie się Roba Thomasa na płycie Santany. Jako, że Matchbox był wtedy na fali, a kariera Carlosa na rozdrożu, wspólna kolaboracja sprawiła, że słynny gitarzysta wrócił na salony. I to głównie właśnie dzięki temu, że wybrał na wokalistę absolutną wówczas gwiazdę w USA. U nas ten wątek był raczej pomijany, bo jednak kto kojarzył jakiś Matchbox 20.
Grant Lee Buffalo. Tutaj już półka z napisem "zacne". Swego czasu był to ulubiony zespół Michaela Stipe'a z REM. No i przede wszystkim byli to autorzy przepięknej płyty zatytułowanej Fuzzy. Kupiłem ją jakimś cudem w pewnym toruńskim komisie płytowym po przeczytaniu entuzjastycznej recenzji w Tylko Rocku (pewnie Kszczotek lub śp Rzewuski pisali). Były lata 90te, a młody człowiek, na pierwszym lub drugim roku, się zasłuchiwał. Ten egzemplarz od ponad 20 lat gości zresztą w płytotece. I może tak średnio tutaj pasują, bo to już bardziej Americana, altcountry czy inne slowcore'y. I ta bardziej zacna muzyka z Ameryki. Jakieś Low, Jeff Buckley, Elliott Smith, Wilco, Red House Painters, Jayhawks...
Wspomnieliście o Creed i Days of the New, dlatego nie będę się powtarzał. Ci drudzy byli takim cover bandem Alice in Chains ale trzeba powiedzieć, że jak ktoś lubi klimaty z Jar of Flies, Sap czy Unplugged, na pewno sie w tych dźwiękach odnajdzie. Ja zatrzymałem się na drugiej płycie, chociaż z trójki też pewnie coś słyszałem. Jedynka chyba najlepsza. Co do Creed to nie mieli łatwo, bo to zespół, którego nikt poważnie nie traktował (chociażby obraźliwe wypowiedzi Veddera z Pearl Jamu). Chociaż debiut na pewno poprawny. Pojawienie się zresztą takich kapel jak oni, (wspomniany też) Staind czy Nickelback przypadło na czasy gdy człowiek zaczynał słuchac już innej muzyki.
Tutaj zresztą zabawny artykuł:
https://www.newsweek.com/nirvana-nevermind-anniversary-bands-502285
Przy okazji tego wątku warto wspomnieć o przyciągających na koncerty tysiące ludzi, bardzo ciekawe projekty pokroju Dave Matthews Band czy Phish. Spadkobiercy tradycji Grateful Dead czy Neila Younga przefiltrowani przez to co działo się w muzyce na początku lat 90tych.
Pomniejsze kapele pokroju Semisonic czy Sister Hazel nie znalazły tutaj swego rozdziału. To chyba tyle. Dziękuję za uwagę.