U nas w domu w czasie kwarantanny głównie Twin Peaks oraz Studio Ghibli. Póki co Nausicaä z Doliny Wiatru oraz Laputa. Pierwsza, piękna wizualnie, a był to przecież 84 rok!, postapokaliptyczna historia bez której nie byłoby Avatara (żadne tam Pocahontas). Uniwersalna, ale nieco naiwna. Trochę kulejąca na poziomie samej opowieści, ale geniusz kreowanego przez Miyazakiego świata (trochę słabiej jest jeszcze na poziomie ludzi) rekompensuje te braki. Laputa to już mistrzostwo reżysera w pełnej krasie. Awanturniczo-przygodowa historia, znowu z ekologicznymi motywami, ponownie pełna krytyki przemocowości ludzi. W pierwszym przypadku 6/10, w drugim 8/10. I tak sobie rozkminiłem, że najfajniejszą rzeczą we wszystkich tych filmach ze studia Ghibli jest "niewiadomość". To, że te historie wędrują w kierunku w którym się nie spodziewaliśmy, że nie bywają ukłonem w kierunku oczekiwań i przyzwyczajeń widza.
Na HBO Go Pełzająca Śmierć. Krokodyle i rekiny zawsze na propsie dlatego miło się oglądało, chociaż za mało dali sie najeść aligatorom. Dlatego 4/10.
W koncu Borg/McEnroe i chyba troche rozczarowanie, bo zbyt kameralna to opowieść. Może na poziomie kształtowania sie bohaterów to zdaje egzamin, jednak same pojedynki podczas Wimbledonu sprawiają, że film nie mógł przejść do kanonu kina sportowego mimo, że historia z ogromnym potencjałem. Zabrakło rozmachu. I gdzieś ten McEnroe rzeczywiście został w pamięci przeciętnego fana tenisa jako taki trochę ekscentryczny, rzucający rakietą gość. Chociaż ja tak trochę jestem już w tego pokolenia post-borgowego i pamiętam tamte wydarzenia jak przez mgłę. Dopiero nieco później zaczęła się moja chwilowa miłość do kortu i gry Stefana Edberga, oraz niechęć do Lendla oraz Beckera. 5/10 jezeli chodzi o film. W tamtym czasie była też fascynacja F1 dlatego stwierdziłem, że czas obejrzeć film o Ayrtonie Sennie. Pamiętam z dzieciństwa, że nie byłem fanem Brazylijczyka. Koleś dominował, a ja lubiłem niespodzianki. Nie zmienia to faktu, że jego rywalizacja z Prostem elektryzowała także mnie, mimo, że nie wiedzieć czemu moim ulubieńcem był Gerhard Berger. Potem był jeszcze wąs Nigela Mansella, którego też nie lubiłem, a potem znowu zainteresowałem się F1 (przez chwilę) przy okazji Kubicy ponad dekadę temu, zatem czasy Schumachera mnie ominęły. Tyle słowem wstępu. Sam dokument znakomity, z dobrym rytmem, z fajną historią o geniuszu ścigania się na torze, z brazylijską bieda jako jednym z bohaterów, z historią o pasji i spełnieniu. Ze smutnym, a jednocześnie pozytywnie przewrotnym (postać Prosta), zakończeniem. Ściskało za gardło gdy pojawił się motyw wypadku i jednocześnie było to szybkim riserczem własnej młodości z tamtym pamiętnym Grand Prix San Marino, samobójstwem Kurta, wojną w Jugosławii czy wypadkiem Diany, w tle. 7/10
Były jeszcze dwa filmy do zapomnienia. Znak Diabła (2/10), który sprawił, że W lesie nikt... okazał się nie tak dużym niewypałem oraz Rampage. Tutaj scenariusz wymyślano na bieżąco, a zwrot końskie zaloty został zwizualizowany poprzez relację Dwayne'a z aktorką, której personaliów wole nie zapamiętać. Ten zmutowany krokodyl trochę uratował sytuację (3/10)
A i było jeszcze Rozstanie Faradhiego. Oglądając takie filmy człowiek wie, że nie zmarnowano milimetra taśmy filmowej. Reżyser potrafi opowiadać o ludziach, wrzucać ich w niewygodne sytuacje i obserwować. Bez oceniania. Może i wolę delikatnie bardziej Przeszłość, ale zadecydowały niuanse 8/10
O Twin Peaksie napiszę następnym razem.
Na HBO Go Pełzająca Śmierć. Krokodyle i rekiny zawsze na propsie dlatego miło się oglądało, chociaż za mało dali sie najeść aligatorom. Dlatego 4/10.
W koncu Borg/McEnroe i chyba troche rozczarowanie, bo zbyt kameralna to opowieść. Może na poziomie kształtowania sie bohaterów to zdaje egzamin, jednak same pojedynki podczas Wimbledonu sprawiają, że film nie mógł przejść do kanonu kina sportowego mimo, że historia z ogromnym potencjałem. Zabrakło rozmachu. I gdzieś ten McEnroe rzeczywiście został w pamięci przeciętnego fana tenisa jako taki trochę ekscentryczny, rzucający rakietą gość. Chociaż ja tak trochę jestem już w tego pokolenia post-borgowego i pamiętam tamte wydarzenia jak przez mgłę. Dopiero nieco później zaczęła się moja chwilowa miłość do kortu i gry Stefana Edberga, oraz niechęć do Lendla oraz Beckera. 5/10 jezeli chodzi o film. W tamtym czasie była też fascynacja F1 dlatego stwierdziłem, że czas obejrzeć film o Ayrtonie Sennie. Pamiętam z dzieciństwa, że nie byłem fanem Brazylijczyka. Koleś dominował, a ja lubiłem niespodzianki. Nie zmienia to faktu, że jego rywalizacja z Prostem elektryzowała także mnie, mimo, że nie wiedzieć czemu moim ulubieńcem był Gerhard Berger. Potem był jeszcze wąs Nigela Mansella, którego też nie lubiłem, a potem znowu zainteresowałem się F1 (przez chwilę) przy okazji Kubicy ponad dekadę temu, zatem czasy Schumachera mnie ominęły. Tyle słowem wstępu. Sam dokument znakomity, z dobrym rytmem, z fajną historią o geniuszu ścigania się na torze, z brazylijską bieda jako jednym z bohaterów, z historią o pasji i spełnieniu. Ze smutnym, a jednocześnie pozytywnie przewrotnym (postać Prosta), zakończeniem. Ściskało za gardło gdy pojawił się motyw wypadku i jednocześnie było to szybkim riserczem własnej młodości z tamtym pamiętnym Grand Prix San Marino, samobójstwem Kurta, wojną w Jugosławii czy wypadkiem Diany, w tle. 7/10
Były jeszcze dwa filmy do zapomnienia. Znak Diabła (2/10), który sprawił, że W lesie nikt... okazał się nie tak dużym niewypałem oraz Rampage. Tutaj scenariusz wymyślano na bieżąco, a zwrot końskie zaloty został zwizualizowany poprzez relację Dwayne'a z aktorką, której personaliów wole nie zapamiętać. Ten zmutowany krokodyl trochę uratował sytuację (3/10)
A i było jeszcze Rozstanie Faradhiego. Oglądając takie filmy człowiek wie, że nie zmarnowano milimetra taśmy filmowej. Reżyser potrafi opowiadać o ludziach, wrzucać ich w niewygodne sytuacje i obserwować. Bez oceniania. Może i wolę delikatnie bardziej Przeszłość, ale zadecydowały niuanse 8/10
O Twin Peaksie napiszę następnym razem.