Trochę ciężko zmieścić się w zaledwie dziesięciu tytułach, ale spróbuję. Kolejność zbliżona do tej, w jakiej te albumy odkrywałem (choć pewnie mogłęm się nieco pomylić - latka lecą i pamięć bywa zawodna). W moim przypadku zaczęło się tak:
Oczywiście, takich "przełomowych" albumów było więcej. To co powyżej przedstawiłem, to zaledwie mała próbka. Patrząc jednak z perspektywy czasu, to nowych płyt, które nie tylko byłyby dobre, czy nawet bardzo dobre, ale dodatkowo coś zmieniały, znajduję coraz mniej. Albo się starzeję, zgnuśniałem, zamknąłem na nowe brzmienia, albo...
- Europe - The Final Countdown - późne lata 80-te. Album nagrany był na kasetę magnetofonowa marki "stomil" krajowej produkcji. Ta muzyka chyba już trwale ukierunkowała moje gusta na szeroko rozumiany rock. Choć obecnie zbyt często glam rocka nie słucham, to lubię wracać do tego albumu (już w wersji cyfrowej, oczywiście). Chociaż fryzury i stroje muzyków z tamtych lat dzisiaj wyglądają może nawet nieco śmiesznie, to jednak wtedy potrafili grać, śpiewać, a muzyka, choć może i prosta i naiwna w warstwie tekstowej, była przyjemna dla ucha, a artyści nie dokładali do niej jakieś wydumanej filozofii, nie podszywali jej prywatnymi przeżyciami niczym z romantycznej telenoweli, że o polityce i próbach zbawienia świata nie wspomnę. Trochę taka rzemieślnicza robota, ale dobrze zrobiona. Jako przykład prezentuję wiadomy utwór, tyle że w wersji akustycznej, z albumu "Almost unplugged" (bardzo dobrego zresztą...) zaśpiewany lata później...
- Bon Jovi - Cross Road - oficjalna kompilacja zespołu plus dwa nowe utwory, w tym tytułowy "Always". W teledysku promującym album w rolach głównych wystąpiły Carla Gugino i Keri Russell, których to Filmożercom przedstawiać nie trzeba... Moja pierwsza płyta CD. Mam po dziś dzień.
- Pink Floyd - Dak Side of the Moon - jak dla mnie najwybitniejszy album rockowy wszech czasów. Po raz pierwszy usłyszałem go w wersji koncertowej, na albumie Pulse. Powracam do niego regularnie. Wzorzec concept-albumu.
- Marillion - Misplaced Childhood - kolejny klasyk rocka progresywnego, album suita, znakomicie skomponowana, przemyślana i zaśpiewana. Wokal Fisha mocno nietypowy i choć nie jest na miarę głosu Roberta Planta, to idealnie wpisuje się w stylistykę muzyki. Szkoda, że zespół już nigdy nie nagrał czegoś choć zbliżającego się do tego poziomu.
- The Mars Volta - De-loused in comatorium - był rok 2003 i usłyszałem poniżej zaprezentowany teledysk na MTV2. Brzmienie, aranżacje, teksty, wszystko zakręcone do granic możliwości. Ten album zapoczątkował moją przygodę z tym zespołem, która trwała blisko 13 lat. Po kolejnych pięciu albumach (czterech bardzo dobrych i jednym przeciętnym) Panowie zakończyli działalność. Przez cały czas wciąż poszukiwali i każda płyta była inna od poprzedniej, choć zawierała DNA Mars Volty z debiutanckiego albumu.
- Tool - Lateralus - Ten zespół i ten album był już w tym wątku przedstawiony, więc nie będę się zbytnio rozpisywał. Dołączam się po prostu do pochwał.
- Radiohead - OK Computer - ten zespół jest jak dla mnie najwybitniejszym przedstawicielem brytyjskiego rocka lat 90-tych. Choć na listach "przebojów" triumfy święciło głównie "Oasis" (jak najbardziej zasłużenie), to Radiohead w czasach dominującego britpopu wymyśliło jak dla mnie swój własny gatunek. Nikt nie był w stanie ich podrobić, czy naśladować. Przetrwali do dzisiaj wydając 9 albumów, z czego tu przedstawiony, wcześniejszy (The Bends) i kolejny (Kid-A) wielu (w tym i ja) uważa za absolutnie wybitne. Mało który zespół może pochwalić się takim dorobkiem jak Radiohead.
- Porcupine Tree - In Absentia - jak się słuchało "za młodu" Pink Floyd, to wcześniej czy później musiało się trafić właśnie na Porcupine Tree. Rock progresywny, trochę w stylistyce Floydów, ale nowocześniejszy.
- Temple of The Dog - jednorazowy projekt. Miało być zaledwie kilka piosenek zaśpiewanych przez Chrisa Cornella i jego kolegów z Soundgarden i Mother Love Bone, dla upamiętnienia tragicznej śmierci Andy’ego Wooda - wokalisty Mother Love Bone właśnie. W rezultacie powstało 10 utworów, nagranych bez pośpiechu, kłótni i przepychanek, a za to na luzie, z potrzeby serca. Do składu pod koniec sesji dołączył nie znany jeszcze wtedy szerokiej publiczności Eddie Vedder, co po części przyczyniło się do powstania Pearl Jam. Album ma bardzo melodyjne, spokojne brzmienie. Jak dla mnie pierwsza dziesiątka albumów rockowych wszech czasów. Wybitnie zagrany i zaśpiewany. Znakomite teksty. Szkoda, że Chris Cornell już nigdy nie zaśpiewa "Call me a dog"...
- Arctic Monkeys -Whatever People Say I Am, That's What I'm Not - gdy zadebiutowali, brytyjska muzyka rockowa nie miała takiego zespołu od czasów Oasis. "Muzycy" byli wtedy jeszcze nastolatkami. Arctic Monkeys to dobry przykład indie rockowej kapeli, która nie kończy się na jednym, dwóch albumach, ale przeistacza w pełnowartościowy zespół, z własnym brzmieniem.
Oczywiście, takich "przełomowych" albumów było więcej. To co powyżej przedstawiłem, to zaledwie mała próbka. Patrząc jednak z perspektywy czasu, to nowych płyt, które nie tylko byłyby dobre, czy nawet bardzo dobre, ale dodatkowo coś zmieniały, znajduję coraz mniej. Albo się starzeję, zgnuśniałem, zamknąłem na nowe brzmienia, albo...
niespotykanie spokojny człowiek