Zamykajac jeszcze temat RH to kilku wykonawców z tej samej półki, z tego samego okresu, którzy w mniejszym lub większym stopniu mają również status kultowych
Sparklehorse. Kluczowe są tutaj trzy pierwsze płyty: Vivadixiesubmarinetransmissionplot (piękny tytuł ), Good Morning Spider, It's a Wonderful Life. Muzycznie ode mnie dwa piękne duety (moje prywatne klasyki od lat) nosowo śpiewającego Marka Linkousa, który 10 lat temu odebrał sobie życie strzałem w serce. Z PJ Harvey oraz z Thomem Yorkiem śpiewającym przez telefon pinkfloydowskie Wish You Were Here
Flaming Lips. Wayne Coyne to cekinowy czarodziej indie muzyki w białym garniturze. Najważniejsze jak dla mnie (i nie tylko) to Yoshimi Battles the Pink Robots oraz wcześniejsze Soft Bulletin. W pewnym momencie mówiło się, że w muzycznej wadze ciężkiej w Anglii rządzi RH, a w Stanach właśnie Lips. Muzyka dla smutnych robotów
Grandaddy. Jason Lytle, kolejny muzyczny szaman z najwyższej półki. Kilka płyt było solidnych, ale wydany 20 lat temu The Sophtware Slump to ich muzyczne opus magnum, która poradziło sobie znakomicie w jednym z najlepszych muzycznych roczników w historii. Tak dla przypomnienia daty zerowej: Lift Yr. Skinny Fists Like Antennas to Heaven!, Kid A, Relationship of Command, The Moon & Antarctica itd. A tutaj kawałek pokazujący jak powinna brzmieć kompozycja progresywna. Utwory będący antytezą dla schematycznego archive'owego Again
The Notwist. Niemcy. Gdzieś tam zasłuchani w trójkowych ekspresach robiliśmy dla dziewczyn składanki na których ich nie brakowało. Mieli kilka albumów, ale ważny jest tutaj głównie Neon Golden
Porcupine Tree - In Absentia Moją ulubioną płytą było Stupid Dream. Gdzieś tam pewnie przez to, że to był okres fascynacji OK Computer, a Stupid było albumem trochę z tej samej muzycznej półki. Cenię Wilsona za pracę jaką wkłada w przygotowywanie remasterów klasycznych płyt, jednak z czasem (poznawaniem dyskografii) zaczęła mnie odpychać "ładność" produkcji jego projektów. Za dokładne to wszystko. Podobnie mam zresztą z twórczością Riverside.
Temple of The Dog W końcu kupiłem (w sobotę bodajże) dokument Twenty Camerona Crowe'a o Pearl Jam. Wtrącę, że wydanie, które funkcjonuje na naszym rynku (niemieckie) ma polskie napisy (także dodatki). Twórca Samotników zdecydowanie dał radę. Mimo, że miał tylko dwie godziny. Sporo unikatowego materiału wideo z początków plus piękne spięcie klamrą właśnie historii Andrew i Edka, gdy ten drugi po raz pierwszy wykonuje Crown Of Thorns z repertuaru MLB. Jest też trochę materiału z sesji TOTD i pokazanie fajnej relacji jaką złapał z nowicjuszem z San Diego, Cornell, który mieszkał wcześniej i przyjaźnił się z Woodem. Głównie fakty bez oceniania i skupienie się na pierwszej dziesięciolatce, do tragicznych wydarzeń z Rosklide w 2000 roku. Załapały się zarówno boje z Ticketmaster, niełatwe początki w relacjach z Nirvaną, podejście do teledysków, współpraca z Youngiem itd. Polecam. Naprawdę świetnie poprowadzona opowieść. 8/10
Do składu pod koniec sesji dołączył nie znany jeszcze wtedy szerokiej publiczności Eddie Vedder, co po części przyczyniło się do powstania Pearl Jam.
Sprostowanie. Tak jak było to opisane w książce Gośki Taklińskiej, jak i w samym dokumencie, Eddie był już wtedy w Seattle i z chłopakami pracował nad repertuarem Mookie Blaylock (fani koszykówki wiedzą o kogo chodzi ), przemianowanego na PJ ze względów prawnych (mówi się też, że wczesna nazwa była tylko chwilowym żartem), a sesja odbywała się w między czasie. Zdecydowanie wielka płyta, ale przy tej okazji warto wspomnieć o jeszcze dwóch innych projektach naokołopearljamowych. Three Fish oraz Mad Season. W pierwszy palce maczał Jeff Ament, a liderował Robbie Robb z Tribe After Tribe. W telegraficznym skrócie - rockowe, orientalne jammowanie. W drugim zebrali się faceci po przejściach (w czasie przejść). Z czwórki zostało obecnie dwóch. W tej dwójce jest Mike McCready. Nie ma natomiast już Bakera i Layne Staleya. Above ma bluesowy rodowód i Wake Up, które zabija trochę dramaturgię całości, bo to za genialny utwór na openera. No i na płycie pojawia się gościnnie Mark Lanegan.
Sparklehorse. Kluczowe są tutaj trzy pierwsze płyty: Vivadixiesubmarinetransmissionplot (piękny tytuł ), Good Morning Spider, It's a Wonderful Life. Muzycznie ode mnie dwa piękne duety (moje prywatne klasyki od lat) nosowo śpiewającego Marka Linkousa, który 10 lat temu odebrał sobie życie strzałem w serce. Z PJ Harvey oraz z Thomem Yorkiem śpiewającym przez telefon pinkfloydowskie Wish You Were Here
Flaming Lips. Wayne Coyne to cekinowy czarodziej indie muzyki w białym garniturze. Najważniejsze jak dla mnie (i nie tylko) to Yoshimi Battles the Pink Robots oraz wcześniejsze Soft Bulletin. W pewnym momencie mówiło się, że w muzycznej wadze ciężkiej w Anglii rządzi RH, a w Stanach właśnie Lips. Muzyka dla smutnych robotów
Grandaddy. Jason Lytle, kolejny muzyczny szaman z najwyższej półki. Kilka płyt było solidnych, ale wydany 20 lat temu The Sophtware Slump to ich muzyczne opus magnum, która poradziło sobie znakomicie w jednym z najlepszych muzycznych roczników w historii. Tak dla przypomnienia daty zerowej: Lift Yr. Skinny Fists Like Antennas to Heaven!, Kid A, Relationship of Command, The Moon & Antarctica itd. A tutaj kawałek pokazujący jak powinna brzmieć kompozycja progresywna. Utwory będący antytezą dla schematycznego archive'owego Again
The Notwist. Niemcy. Gdzieś tam zasłuchani w trójkowych ekspresach robiliśmy dla dziewczyn składanki na których ich nie brakowało. Mieli kilka albumów, ale ważny jest tutaj głównie Neon Golden
Porcupine Tree - In Absentia Moją ulubioną płytą było Stupid Dream. Gdzieś tam pewnie przez to, że to był okres fascynacji OK Computer, a Stupid było albumem trochę z tej samej muzycznej półki. Cenię Wilsona za pracę jaką wkłada w przygotowywanie remasterów klasycznych płyt, jednak z czasem (poznawaniem dyskografii) zaczęła mnie odpychać "ładność" produkcji jego projektów. Za dokładne to wszystko. Podobnie mam zresztą z twórczością Riverside.
Temple of The Dog W końcu kupiłem (w sobotę bodajże) dokument Twenty Camerona Crowe'a o Pearl Jam. Wtrącę, że wydanie, które funkcjonuje na naszym rynku (niemieckie) ma polskie napisy (także dodatki). Twórca Samotników zdecydowanie dał radę. Mimo, że miał tylko dwie godziny. Sporo unikatowego materiału wideo z początków plus piękne spięcie klamrą właśnie historii Andrew i Edka, gdy ten drugi po raz pierwszy wykonuje Crown Of Thorns z repertuaru MLB. Jest też trochę materiału z sesji TOTD i pokazanie fajnej relacji jaką złapał z nowicjuszem z San Diego, Cornell, który mieszkał wcześniej i przyjaźnił się z Woodem. Głównie fakty bez oceniania i skupienie się na pierwszej dziesięciolatce, do tragicznych wydarzeń z Rosklide w 2000 roku. Załapały się zarówno boje z Ticketmaster, niełatwe początki w relacjach z Nirvaną, podejście do teledysków, współpraca z Youngiem itd. Polecam. Naprawdę świetnie poprowadzona opowieść. 8/10
Do składu pod koniec sesji dołączył nie znany jeszcze wtedy szerokiej publiczności Eddie Vedder, co po części przyczyniło się do powstania Pearl Jam.
Sprostowanie. Tak jak było to opisane w książce Gośki Taklińskiej, jak i w samym dokumencie, Eddie był już wtedy w Seattle i z chłopakami pracował nad repertuarem Mookie Blaylock (fani koszykówki wiedzą o kogo chodzi ), przemianowanego na PJ ze względów prawnych (mówi się też, że wczesna nazwa była tylko chwilowym żartem), a sesja odbywała się w między czasie. Zdecydowanie wielka płyta, ale przy tej okazji warto wspomnieć o jeszcze dwóch innych projektach naokołopearljamowych. Three Fish oraz Mad Season. W pierwszy palce maczał Jeff Ament, a liderował Robbie Robb z Tribe After Tribe. W telegraficznym skrócie - rockowe, orientalne jammowanie. W drugim zebrali się faceci po przejściach (w czasie przejść). Z czwórki zostało obecnie dwóch. W tej dwójce jest Mike McCready. Nie ma natomiast już Bakera i Layne Staleya. Above ma bluesowy rodowód i Wake Up, które zabija trochę dramaturgię całości, bo to za genialny utwór na openera. No i na płycie pojawia się gościnnie Mark Lanegan.