18-01-2023, 12:18
"Król Komedii" ('The King of Comedy') - film M. Scorsese z 1982 roku. Obraz przedstawia nam dwie postaci, splecione w desperackim pojedynku o życie. Znany i uznany komik, gospodarz szalenie popularnego talk show (w tej roli Jerry Lewis) jest przytłoczony swoim sukcesem i z jednej strony chce prowadzić normalne życie, a z drugiej nie potrafi zrezygnować z tego, co osiągnął ciężką pracą. Jerry (bohater dzieli imię z aktorem/komikiem odtwarzającym tę rolę) staje się przedmiotem niezdrowej fascynacji Ruperta Pupkina* (Robert DeNiro) - mitomana, który pragnie sukcesu w stand-up comedy, ale osiągnąć chce go na skróty. Szczęśliwym zrządzeniem losu Rupert dostaje się do samochodu Jerry'ego i wymusza na nim obietnicę wysłuchania jego występu. Jerry obietnicę traktuje jednak wyłącznie jako sposób pozbycia się natręta, lecz nie wie, że trafiła kosa na kamień.
"Król komedii" jest "smutną komedią", w której DeNiro daje popis swoich umiejętności aktorskich, przedstawiając "wysoko funkcjonującego" mitomana. Sam miałem do czynienia z ludźmi o podobnych skłonnościach. Na szczęście nie były to osoby tak dalece chore, ale scena, w której Pupkin wzywa Jerry'ego (który po ciężkim dniu chce tylko udać się do swojego mieszkania i odpocząć) raz za razem przywiodła mi na pamięć wiele wspomnień. Osoba, która już dawno powinna przestać się narzucać, powraca raz za razem. I jeszcze raz. I ponownie. Zachowania Pupkina powodują głęboki dyskomfort u widza i jest to zasługa wspaniałej pracy DeNiro. Oczywiście należy się zastanowić, czy Pupkin rzeczywiście chce być komikiem, skoro nawet nie zaczął od występów na estradzie w klubach, których w mieście nie brakowało. Myślę, że dość oczywiste jest to, że zależało mu przede wszystkim na zaspokojeniu swojego chorobliwego narcyzmu, a zastąpienie prowadzącego popularnego talk-show służyłoby temu celowi idealnie. Podobała mi się też kreacja Sandry Bernhard, dla której była to pierwsza rola filmowa. Ona nie bawiła się akurat w żadne subtelności i dała nam chorą psychicznie postać bez żadnych limitów i ograniczeń. Jej Marsha sprawiła, że uwierzyłem, że jako stalkerka może posunąć się do wszystkiego.
Czy przedstawiona historia jest wiarygodna? W dzisiejszych czasach (psycho)fani nie mają chyba łatwego dostępu do gwiazd ekranu i estrady. I nie wiem, czy w świecie rzeczywistym, nawet w latach 80tych, Pupkin i Marsha nie zostaliby dużo wcześniej "spacyfikowani" przez ochronę i policję. Być może 40 lat temu było inaczej, ale na pewno dzięki takiemu postawieniu spraw otrzymaliśmy wspaniałe kreacje aktorskie w tej dość prostej przecież historii, którą normalnie moglibyśmy odszukać na nagłówkach brukowców. I za to jestem skłonny przymknąć oko.
No i nieuchronnie...
Wszelkie porównania "Jokera" do "Króla komedii" są w mojej opinii całkowicie uzasadnione. Produkcja o zbrodniczym klaunie z DC właściwie jest remakiem "Króla..." i przypudrowanym "Taksówkarzem" i zaprojektowanym w zgodzie z obecną tendencją więcej-szybciej-mocniej. Możemy się tu spierać na ile to jest kwestia inspiracji czy swego rodzaju hołdu Todda Philipsa dla produkcji Scorsesego (który nb. na wczesnym etapie produkcji hitu od DC był zaangażowany jako producent**) a na ile bezwstydne ściąganie. Jak dla mnie Philips odpisał pracę domową ale zapomniał wystarczająco zmienić oryginał i szydło wyszło z worka. "Joker" zbudowany jest z identycznie wyglądających klocków: mamy identyczne elementy fabuły i te same postaci a jedyną większą różnicą jest to, że wszystko podkręcone jest do "jedenastki".
Obydwa filmy przedstawiają chorą psychicznie osobę, aspirującą do roli komika poprzez niezdrową inspirację gospodarzem popularnego talk-show w latach 80tych. Obydwaj przecierpieli wiele w okresie dzieciństwa i dojrzewania, mieli/mają, nazwijmy to, kiepskie matki, od których nie mogą się uwolnić (choć matka Ruperta prawdopodobnie nie żyje i jest fragmentem jego urojeń...). Obydwaj mają wybrankę serca (obydwaj nawet czarnoskórą), którą wciągają w swoją chorą grę. W końcu obydwu udaje się zrealizować swoje marzenia i wymuszają przy użyciu przemocy miejsce w programie TV.
Sęk w tym, że Todd Philips i Scott Silver najwyraźniej uznali, że skoro realizują film, bądź co bądź, oparty (bardzo, bardzo luźno) na komiksach, to trzeba koniecznie, niewątpliwie z troski o współczesnego widza, wszystko przejaskrawić. "Joker" pozbawiony jest wdzięku i subtelności oryginału. O ile "Król komedii" jest "smutną komedią" i pozostaje nią do końca (niejednoznacznego), o tyle drugi film traktuje widza tak, jak Arthura Flecka potraktowali młodociani chuligani w drugiej sekwencji "Jokera" - raz kijem, raz butem. Przychodzi tu tylko zacytować Deadpoola: "You’re so dark! Are you sure you’re not from the DC universe?". Rozumiem, że współczesna publiczność przywykła już do bardzo wielu rzeczy na ekranie i aby odcisnąć swoje piętno, trzeba porzucić powściągliwość, ale mi się to nie podoba. Co więcej - dzięki swojej pozornej normalności, natrętne zachowania Pupkina są w dla mnie dużo bardziej niekomfortowe niż w przypadku Arthura Flecka. Ten drugi nie potrafi wchodzić w normalne relacje z nikim. Pupkin z pozoru wydaje się być "normalny" choć zdeterminowany do działania. Fleck jest przeciągnięty tak dalece, że możemy mu co najwyżej współczuć, ale osobiście nie byłem w stanie wykrzesać z siebie jakiejkolwiek sympatii, łącza z postacią. Pupkin tę sympatię we mnie budził i nierzadko łapałem się na tym, że kibicuję jego staraniom. Jest on de facto postacią tragiczną, zgodnie z odwiecznym prawem komedii - najbardziej bawi niedola innych. Nie mam wątpliwości, że końcowy monolog Pupkina, przebrany tutaj za stand-up comedy, jest osobistą spowiedzią ze smutnego, przytłaczającego dzieciństwa. W tej scenie słyszymy śmiech z widowni i pewne fragmenty tej przemowy ocierają się o żart, puentę, jednak nie śmieszą nas one, w przeciwieństwie do osób na widowni talk-show, bo mamy głębokie przekonanie, że są to prawdziwe wspomnienia odziane w lichy, pocerowany płaszczyk komedii.
Po obejrzeniu "Króla komedii" moja ocena "Jokera" idzie oczko lub nawet dwa niżej. Jak dla mnie przekroczono granice inspiracji i film DC mogę ocenić wyłącznie jako film bardzo wtórny i paradoksalnie o dużo słabszym oddziaływaniu niż pierwowzór Scorsese.
___
* wym. Papkin - podobieństwo nazwiska do tego noszonego przez bohatera 'Zemsty' być może zamierzone, zważywszy na mitomanię i skłonność do romansów obydwu postaci. Scorsese interesuje się polską kulturą o czym świadczą trzy boxy kolekcji filmów znad Wisły wydanych pod jego nazwiskiem.
** aczkolwiek jak podają anonimowe źródła chodziło tu tylko o wymóg zatrudnienia producenta z Nowego Jorku
"Król komedii" jest "smutną komedią", w której DeNiro daje popis swoich umiejętności aktorskich, przedstawiając "wysoko funkcjonującego" mitomana. Sam miałem do czynienia z ludźmi o podobnych skłonnościach. Na szczęście nie były to osoby tak dalece chore, ale scena, w której Pupkin wzywa Jerry'ego (który po ciężkim dniu chce tylko udać się do swojego mieszkania i odpocząć) raz za razem przywiodła mi na pamięć wiele wspomnień. Osoba, która już dawno powinna przestać się narzucać, powraca raz za razem. I jeszcze raz. I ponownie. Zachowania Pupkina powodują głęboki dyskomfort u widza i jest to zasługa wspaniałej pracy DeNiro. Oczywiście należy się zastanowić, czy Pupkin rzeczywiście chce być komikiem, skoro nawet nie zaczął od występów na estradzie w klubach, których w mieście nie brakowało. Myślę, że dość oczywiste jest to, że zależało mu przede wszystkim na zaspokojeniu swojego chorobliwego narcyzmu, a zastąpienie prowadzącego popularnego talk-show służyłoby temu celowi idealnie. Podobała mi się też kreacja Sandry Bernhard, dla której była to pierwsza rola filmowa. Ona nie bawiła się akurat w żadne subtelności i dała nam chorą psychicznie postać bez żadnych limitów i ograniczeń. Jej Marsha sprawiła, że uwierzyłem, że jako stalkerka może posunąć się do wszystkiego.
Czy przedstawiona historia jest wiarygodna? W dzisiejszych czasach (psycho)fani nie mają chyba łatwego dostępu do gwiazd ekranu i estrady. I nie wiem, czy w świecie rzeczywistym, nawet w latach 80tych, Pupkin i Marsha nie zostaliby dużo wcześniej "spacyfikowani" przez ochronę i policję. Być może 40 lat temu było inaczej, ale na pewno dzięki takiemu postawieniu spraw otrzymaliśmy wspaniałe kreacje aktorskie w tej dość prostej przecież historii, którą normalnie moglibyśmy odszukać na nagłówkach brukowców. I za to jestem skłonny przymknąć oko.
No i nieuchronnie...
Wszelkie porównania "Jokera" do "Króla komedii" są w mojej opinii całkowicie uzasadnione. Produkcja o zbrodniczym klaunie z DC właściwie jest remakiem "Króla..." i przypudrowanym "Taksówkarzem" i zaprojektowanym w zgodzie z obecną tendencją więcej-szybciej-mocniej. Możemy się tu spierać na ile to jest kwestia inspiracji czy swego rodzaju hołdu Todda Philipsa dla produkcji Scorsesego (który nb. na wczesnym etapie produkcji hitu od DC był zaangażowany jako producent**) a na ile bezwstydne ściąganie. Jak dla mnie Philips odpisał pracę domową ale zapomniał wystarczająco zmienić oryginał i szydło wyszło z worka. "Joker" zbudowany jest z identycznie wyglądających klocków: mamy identyczne elementy fabuły i te same postaci a jedyną większą różnicą jest to, że wszystko podkręcone jest do "jedenastki".
Obydwa filmy przedstawiają chorą psychicznie osobę, aspirującą do roli komika poprzez niezdrową inspirację gospodarzem popularnego talk-show w latach 80tych. Obydwaj przecierpieli wiele w okresie dzieciństwa i dojrzewania, mieli/mają, nazwijmy to, kiepskie matki, od których nie mogą się uwolnić (choć matka Ruperta prawdopodobnie nie żyje i jest fragmentem jego urojeń...). Obydwaj mają wybrankę serca (obydwaj nawet czarnoskórą), którą wciągają w swoją chorą grę. W końcu obydwu udaje się zrealizować swoje marzenia i wymuszają przy użyciu przemocy miejsce w programie TV.
Sęk w tym, że Todd Philips i Scott Silver najwyraźniej uznali, że skoro realizują film, bądź co bądź, oparty (bardzo, bardzo luźno) na komiksach, to trzeba koniecznie, niewątpliwie z troski o współczesnego widza, wszystko przejaskrawić. "Joker" pozbawiony jest wdzięku i subtelności oryginału. O ile "Król komedii" jest "smutną komedią" i pozostaje nią do końca (niejednoznacznego), o tyle drugi film traktuje widza tak, jak Arthura Flecka potraktowali młodociani chuligani w drugiej sekwencji "Jokera" - raz kijem, raz butem. Przychodzi tu tylko zacytować Deadpoola: "You’re so dark! Are you sure you’re not from the DC universe?". Rozumiem, że współczesna publiczność przywykła już do bardzo wielu rzeczy na ekranie i aby odcisnąć swoje piętno, trzeba porzucić powściągliwość, ale mi się to nie podoba. Co więcej - dzięki swojej pozornej normalności, natrętne zachowania Pupkina są w dla mnie dużo bardziej niekomfortowe niż w przypadku Arthura Flecka. Ten drugi nie potrafi wchodzić w normalne relacje z nikim. Pupkin z pozoru wydaje się być "normalny" choć zdeterminowany do działania. Fleck jest przeciągnięty tak dalece, że możemy mu co najwyżej współczuć, ale osobiście nie byłem w stanie wykrzesać z siebie jakiejkolwiek sympatii, łącza z postacią. Pupkin tę sympatię we mnie budził i nierzadko łapałem się na tym, że kibicuję jego staraniom. Jest on de facto postacią tragiczną, zgodnie z odwiecznym prawem komedii - najbardziej bawi niedola innych. Nie mam wątpliwości, że końcowy monolog Pupkina, przebrany tutaj za stand-up comedy, jest osobistą spowiedzią ze smutnego, przytłaczającego dzieciństwa. W tej scenie słyszymy śmiech z widowni i pewne fragmenty tej przemowy ocierają się o żart, puentę, jednak nie śmieszą nas one, w przeciwieństwie do osób na widowni talk-show, bo mamy głębokie przekonanie, że są to prawdziwe wspomnienia odziane w lichy, pocerowany płaszczyk komedii.
Po obejrzeniu "Króla komedii" moja ocena "Jokera" idzie oczko lub nawet dwa niżej. Jak dla mnie przekroczono granice inspiracji i film DC mogę ocenić wyłącznie jako film bardzo wtórny i paradoksalnie o dużo słabszym oddziaływaniu niż pierwowzór Scorsese.
___
* wym. Papkin - podobieństwo nazwiska do tego noszonego przez bohatera 'Zemsty' być może zamierzone, zważywszy na mitomanię i skłonność do romansów obydwu postaci. Scorsese interesuje się polską kulturą o czym świadczą trzy boxy kolekcji filmów znad Wisły wydanych pod jego nazwiskiem.
** aczkolwiek jak podają anonimowe źródła chodziło tu tylko o wymóg zatrudnienia producenta z Nowego Jorku