13-03-2024, 13:14
Ja też mogę się dopisać? Miło będzie powspominać. Nie będzie tu jakoś specjalnie oryginalnie, bo też wielu z nas ma często te same kamienie milowe w kształtowaniu filmowo-serialowej przygody.
1. "Jak zdobywano Dziki Zachód". Oglądałem ten serial z wypiekami na szczenięcej twarzy. Do dziś pamiętam niewypowiedziany dramat, kiedy odwaliłem jakiś numer i rodzice za karę zabronili mi obejrzeć ostatniego odcinka. Potem dość długo trwało moje zainteresowanie westernami (które były bardzo popularne w naszej ówczesnej siermiężnej telewizji).
2. "Poszukiwacze zaginionej arki". Jedna z pierwszych wizyt w kinie i absolutna magia. Wciąż trwa - nie zliczę, ile już razy to oglądałem. I zapewne niejeden raz jeszcze obejrzę.
3. "Coś". Oglądałem go chyba będąc jeszcze w wieku, który nie pozwoliłby mi na zrobienie tego w sali kinowej. Animatroniczne okropieństwa Roba Bottina zrobiły na mnie wielkie wrażenie, robią je do dzisiaj. I ta klaustrofobiczna atmosfera arktycznej izolacji, pogłębiana również tym, że oglądałem film w czasie mocnego zainteresowania książkami Alistaira MacLeana, których akcja działa się w Arktyce (np. "Stacja arktyczna Zebra", "Wyspa Niedźwiedzia", "Noc bez brzasku").
4. "Robin z Sherwood". Jedno z najsilniej wdrukowanych wspomnień z dzieciństwa - plansza HTV i czołówka serialu, z niezapomnianą muzyką Clannad. Pamiętam oczywiście również niemal wszystko, co działo się po czołówce.
5. "Gwiezdne Wojny, Epizod IV - Nowa Nadzieja". Pamiętam, że obejrzałem go na jakimś niemieckim kanale tv sat, mniej więcej od połowy. Bitwa o Yavin - czad! Następnego dnia obejrzałem już całość. Podczas napisów początkowych zaskoczenie - "O, część czwarta, muszę koniecznie obejrzeć pierwsze trzy". (Dopiero potem dowiedziałem się, że historia opowiadana była "od środka"). A po napisach, wiadomo - Tantive IV i krążownik Imperium... Dzisiaj moje odczucia związane z Sagą opierają się w dużej mierze na szczeniackiej fascynacji z dzieciństwa, bo magia jakoś uleciała. Za to wciąż bardzo lubię filmy sci-fi i wszelkie space opery.
6. "Park Jurajski". Po raz kolejny spotkanie ze Spielbergiem w kinie i po raz kolejny cudowna przygoda, a w zasadzie wręcz niesamowite przeżycie. Do dzisiaj ten film jest dla mnie Tyranozaurem, a pozostałe części są co najwyżej jego przednimi łapami.
7. "Głębia". Obejrzałem go mniej więcej w podobnym czasie, co inny film Camerona - "Terminator 2: Dzień sądu". I to właśnie "Głębia" zrobiła na mnie większe wrażenie, mimo że to jednak trochę bardziej skromniejszy film, niż "T2". Choć tylko trochę. Absolutne oczarowanie stroną techniczną, ale przede wszystkim niezmienne zaangażowanie się w opowiadaną historię. Obojętnie, który to mój seans tego filmu.
8. "Władca Pierścienia: Drużyna Pierścienia". Nie chodzi tylko o wielkość i wiekopomność tego dzieła (i pozostałych dwóch części). Ale to właśnie po nim zacząłem przyglądać się szerzej temu, co się za jakimś filmem kryje. Oraz doceniać i szanować wszystko, czego nie widać lub jeżeli jest widoczne, to tylko przez moment, najczęściej gdzieś w tle. Wcześniej, wiadomo, istotna była fabuła, zwracało się uwagę na scenografię, efekty specjalne, muzykę i wszystko to, co składa się na końcowe dzieło. Ale jakoś tak "ogólnie". Dopiero "Drużyna..." (a konkretniej - "making-ofy" z materiałów dodatkowych do wydania na DVD) uświadomiła mi, jak wiele pracy wymaga stworzenie naprawdę wielkiego filmu oraz wiarygodnego i spójnego świata, w którym umieszcza się jego akcję. I że istotny jest każdy najdrobniejszy nawet element.
9. "Opowieść o dwóch siostrach". Pierwsze spotkanie z azjatyckim kinem. I z jago poetyką oraz jakąś taką inną, "nie-holiłudzką" wrażliwością. Jakoś tak wtedy, po seansie kilku propozycji z Dalekiego Wschodu (przede wszystkim z Korei Płd.), zacząłem zdecydowanie chętniej oglądać filmy skupione na rozwoju postaci i ich wzajemnych relacji kosztem filmów akcji, choćby nie wiem, jak efektowne były. Wciąż uwielbiam filmy z Azji.
10. "Lost. Zagubieni". Pierwszy serial oglądany z prawdziwym fanowskim zakręceniem, z uczestniczeniem w forumowych dyskusjach i niecierpliwym oczekiwaniem na kolejne odcinki, żeby obejrzeć je jak najszybciej. Od niego zaczęło się moje uwielbienie dla takiej właśnie - serialowej - formy opowiadania historii. Zobaczyłem też, że seriale wcale nie muszą być gorsze od filmów, bo jakoś takie przeświadczenie trochę pokutowało w głowie przeciętnego widza, jak ja.
1. "Jak zdobywano Dziki Zachód". Oglądałem ten serial z wypiekami na szczenięcej twarzy. Do dziś pamiętam niewypowiedziany dramat, kiedy odwaliłem jakiś numer i rodzice za karę zabronili mi obejrzeć ostatniego odcinka. Potem dość długo trwało moje zainteresowanie westernami (które były bardzo popularne w naszej ówczesnej siermiężnej telewizji).
2. "Poszukiwacze zaginionej arki". Jedna z pierwszych wizyt w kinie i absolutna magia. Wciąż trwa - nie zliczę, ile już razy to oglądałem. I zapewne niejeden raz jeszcze obejrzę.
3. "Coś". Oglądałem go chyba będąc jeszcze w wieku, który nie pozwoliłby mi na zrobienie tego w sali kinowej. Animatroniczne okropieństwa Roba Bottina zrobiły na mnie wielkie wrażenie, robią je do dzisiaj. I ta klaustrofobiczna atmosfera arktycznej izolacji, pogłębiana również tym, że oglądałem film w czasie mocnego zainteresowania książkami Alistaira MacLeana, których akcja działa się w Arktyce (np. "Stacja arktyczna Zebra", "Wyspa Niedźwiedzia", "Noc bez brzasku").
4. "Robin z Sherwood". Jedno z najsilniej wdrukowanych wspomnień z dzieciństwa - plansza HTV i czołówka serialu, z niezapomnianą muzyką Clannad. Pamiętam oczywiście również niemal wszystko, co działo się po czołówce.
5. "Gwiezdne Wojny, Epizod IV - Nowa Nadzieja". Pamiętam, że obejrzałem go na jakimś niemieckim kanale tv sat, mniej więcej od połowy. Bitwa o Yavin - czad! Następnego dnia obejrzałem już całość. Podczas napisów początkowych zaskoczenie - "O, część czwarta, muszę koniecznie obejrzeć pierwsze trzy". (Dopiero potem dowiedziałem się, że historia opowiadana była "od środka"). A po napisach, wiadomo - Tantive IV i krążownik Imperium... Dzisiaj moje odczucia związane z Sagą opierają się w dużej mierze na szczeniackiej fascynacji z dzieciństwa, bo magia jakoś uleciała. Za to wciąż bardzo lubię filmy sci-fi i wszelkie space opery.
6. "Park Jurajski". Po raz kolejny spotkanie ze Spielbergiem w kinie i po raz kolejny cudowna przygoda, a w zasadzie wręcz niesamowite przeżycie. Do dzisiaj ten film jest dla mnie Tyranozaurem, a pozostałe części są co najwyżej jego przednimi łapami.
7. "Głębia". Obejrzałem go mniej więcej w podobnym czasie, co inny film Camerona - "Terminator 2: Dzień sądu". I to właśnie "Głębia" zrobiła na mnie większe wrażenie, mimo że to jednak trochę bardziej skromniejszy film, niż "T2". Choć tylko trochę. Absolutne oczarowanie stroną techniczną, ale przede wszystkim niezmienne zaangażowanie się w opowiadaną historię. Obojętnie, który to mój seans tego filmu.
8. "Władca Pierścienia: Drużyna Pierścienia". Nie chodzi tylko o wielkość i wiekopomność tego dzieła (i pozostałych dwóch części). Ale to właśnie po nim zacząłem przyglądać się szerzej temu, co się za jakimś filmem kryje. Oraz doceniać i szanować wszystko, czego nie widać lub jeżeli jest widoczne, to tylko przez moment, najczęściej gdzieś w tle. Wcześniej, wiadomo, istotna była fabuła, zwracało się uwagę na scenografię, efekty specjalne, muzykę i wszystko to, co składa się na końcowe dzieło. Ale jakoś tak "ogólnie". Dopiero "Drużyna..." (a konkretniej - "making-ofy" z materiałów dodatkowych do wydania na DVD) uświadomiła mi, jak wiele pracy wymaga stworzenie naprawdę wielkiego filmu oraz wiarygodnego i spójnego świata, w którym umieszcza się jego akcję. I że istotny jest każdy najdrobniejszy nawet element.
9. "Opowieść o dwóch siostrach". Pierwsze spotkanie z azjatyckim kinem. I z jago poetyką oraz jakąś taką inną, "nie-holiłudzką" wrażliwością. Jakoś tak wtedy, po seansie kilku propozycji z Dalekiego Wschodu (przede wszystkim z Korei Płd.), zacząłem zdecydowanie chętniej oglądać filmy skupione na rozwoju postaci i ich wzajemnych relacji kosztem filmów akcji, choćby nie wiem, jak efektowne były. Wciąż uwielbiam filmy z Azji.
10. "Lost. Zagubieni". Pierwszy serial oglądany z prawdziwym fanowskim zakręceniem, z uczestniczeniem w forumowych dyskusjach i niecierpliwym oczekiwaniem na kolejne odcinki, żeby obejrzeć je jak najszybciej. Od niego zaczęło się moje uwielbienie dla takiej właśnie - serialowej - formy opowiadania historii. Zobaczyłem też, że seriale wcale nie muszą być gorsze od filmów, bo jakoś takie przeświadczenie trochę pokutowało w głowie przeciętnego widza, jak ja.
