25-04-2022, 10:21
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 25-04-2022, 10:22 przez fire_caves.)
Ja nie mam aż tak złej opinii o tym filmiku. W ramach powtórki po seansie w kinie kilka miesięcy temu obejrzałem "The Batman" na dwa razy. Być może właśnie to podzielenie seansu na pół poprawiło mój odbiór filmu, bo wychodząc z kina faktycznie, nie byłem szczęśliwy. Porównanie do wersji Nolana jest kuszące ale nie jest ono moim zdaniem usprawiedliwione. Podobieństwa ujawniają się w "realistycznym" podejściu do świata przedstawionego, wybraniu polityki (także społecznej) jako tła filmu oraz w warstwie kinematograficznej - wiele ujęć pasuje bezbłędnie do trylogii Krzysia w Garniturku dzięki podobnemu oświetleniu. Z kolei różnice są tak znaczne, że powodują, że "The Batman" plasuje się daleko w tyle na mojej liście filmowych "batmanów".
Niewątpliwie to co wspominał Gieferg - smutek czy też smętność wylewają się z ekranu wiadrami. Robert P. kuleje po ekranie z nosem zwieszonym na kwintę, człapiąc do taktu smętnej Nirvany (niestety - nie jestem fanem), tak z podniesioną jak i opuszczoną przyłbicą. W recenzjach filmu czytałem, że Pattinson przechodzi niezwykłą przemianę, gdy zakłada maskę Batmana. Recenzenci twierdzą, że dostrzegają jego przemianę z depresyjnego odludka w dumnego superherosa. Porównania do przemiany Christophera Reeve'a w jego podwójnej tożsamości Clarka Kenta/Supermana same się narzucają. Ja tego tak nie widzę. Clark Kent i Superman to dwie zupełnie inne osoby (na tyle na ile można to oddać mając za przebranie... okulary i grzebień). Bruce'a Wayne'a i Batmana oddziela chyba tylko to, że temu drugiemu nie wpadają włosy do oczu. O ile jestem absolutnym wrogiem campowego Batmana (we wszystkich jego wersjach) o tyle podkreślam, że nie kupowałem biletu na film pt. "Depresja superbohatera". Sytuację uratowałoby może trochę delikatnego humoru, ale nie...
Pal sześć jednak smutki i łezki ronione przez klub smutnych sierot (właściwie wszystkie trzy główne postaci to sieroty, niektóre nawet w drugim pokoleniu ) jeśli to wszystko zrównoważyłby Batman, o którym można by powiedzieć "Where does he get those wonderful toys?" albo "Your entrance was good. His was better. The difference: showmanship!" lub chociażby "Theatricality and deception are powerful agents." Niestety tego trochę brakuje. Brakuje w "The Batmanie" tych wielkich akcentów, które powodują, że aż przebieramy nogami by zawiesić niewiarę na te kilka sekund, gdy Batman spada na dach przejeżdżającej trzy piętra niżej ciężarówki albo wpada rozpędzonym czołgiem na dach domiszcza ("Damn good television!") lub ucieka z Arkham otoczony chmarą swoich skrzydlatych sprzymierzeńców. Mało prawdziwie fajnej akcji (nawet gdy Batman ostrzeliwany z karabinów w ciemnym korytarzu i jest to cool, ale na małą skalę) i mało prawdziwie fajnej muzyki. Giacchino nie należy do moich faworytów, a te kilka taktów "Marszu Imperialnego", które mają w filmie robić za motyw przewodni, frustrują, gdyż nie osiągają one żadnej muzycznej puenty.
Właściwie w filmie są dwa duże momenty - pierwszy to moment gdy Nietoperz wpada do hali sportowej przez świetlik w dachu (tylko kiedy zdążył rozstawić materiały wybuchowe, żeby go rozwalić i skąd ich tyle wziął?) a drugi to samochodowy pościg za Pingwinem. Niestety, pierwszy moment trwa ekstremalnie krótko, właściwie mgnienie oka i nie ma jak się nacieszyć, dosłownymi, fajerwerkami. Drugi moment za to jest rzeczywiście całkiem przyzwoitym, superbohaterskim pościgiem (z pewnością bijącym na głowę bezpłciowe ganianiny w kinowych serialach Marvela), ale, niczym jego odpowiednik z Batman v Superman, stawia pytania pod iście riddlerowskim znakiem zapytania bezpieczeństwo innych użytkowników drogi. Pytanie to staje się szczególnie zasadne, gdy zastanowimy się po co Batman tak agresywnie ścigał Pingwina, skoro i tak pojawia się on w scenie "wyprowadzenia Falcone do światła", ewidentnie nie w kajdankach? Nie można go było śledzić po cichu i zgarnąć na spokojnie? U Snydera wiedzieliśmy, że jest to zupełnie inny Batman, który ma już to wszystko w rzyci. A tutaj - skoro hulaj dusza, Boga nie ma, to gdzie tu jakaś odpowiedzialność Batmana? I miałoby to nawet dużo sensu z perspektywy przewodniego w filmie spojrzenia na Batmana, jako na siłę faustowską a rebours ("Jam częścią tej siły, która wiecznie dobra pragnąc, wiecznie zło czyni."). Tylko, że Reeves tego wątku nie wykorzystuje. A szkoda, bo status Batmana nie zmienia się od początku do końca filmu - stosunek policji do niego oscyluje gdzieś między niechętnym a tolerującym, nawet pomimo napaści na funkcjonariusza. Gdyby Bruce miał trochę pod górkę i nie mógł ot tak sobie grzebać w dowodach, być może to ożywiłoby film.
Zdaję sobie sprawę z tego, że poszerzając ten wątek nie uniknęlibyśmy dalszego puchnięcia scenariusza, a jak wspomniałem na początek, film zyskuje dopiero gdy podzieli się go na dwa seanse. Niestety produkcja, z uwagi na senne tempo ma w sobie cos z krówki-ciągutki. Na domiar złego mamy tu konstrukcję Nolanowego "Mrocznego Rycerza" z wieloma "trzecimi aktami", oferującymi kolejne kulminacje. Doprawdy, już po scenie w kafejce na rogu można się poczuć jak Bruce po nieprzespanej nocy spędzonej na łamaniu szczęk przestępcom, a tu jeszcze ho ho, ile do końca filmu... Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że w pierwotnej wersji scenariusza Riddler zostaje złapany i następowało rozwiązanie wątków pobocznych. Tymczasem ktoś (Hamada? inni geniusze z WB/DC? a może sam duet scenarzystów Reeves/Craig) zadecydował, że musi być na końcu wielkie łubudubu. Przez to cała sekwencja finałowa wygląda na dość niezgrabnie doklejoną. Narzędzie do kładzenia wykładzin mogło być po prostu narzędziem zbrodni, a cała reszta wątków mogła pozostać w tle filmu. Już już mamy upragnionego mata, a tu nagle, ni z gruszki ni z pietruszki wszystkie figury rozkładane mozolnie na szachownicy przez cały czas trwania filmu wykonują sekwencję ruchów, które choć zgoła mieszczą się w logice ruchów szachowych, o tyle niepotrzebnie oddalają zakończenie pojedynku i składają się na nowo, by zacząć zabawę niemal od początku. Nie fair.
Zakończenie filmu stawia jeszcze jeden problem - scena z racą. Strasznie to żenujące. Czy Batman jest symbolem nadziei? Nie w mojej bajce. Symbolem nadziei jest Superman. Człowiek ze stali, posłaniec z planety Kypton niesie kaganek nadziei na lepsze jutro (nie bez kozery nazywany jest Człowiekiem Jutra). Batman u swoich podstaw, jako koncept, jest narzędziem do walki z przestępcami, w dokładnie takiej konwencji jaką zaproponowano i tutaj. Batman przecież dosłownie powstał by budzić lęk w sercach przestępców. Scenarzyści zrobili z Gothamczyków idiotów, którzy boją się bardziej kogoś kto ich ratuje niż tych, którzy ich okradają i mordują. Jest to dla mnie sztucznie wytworzony konflikt. Wydaje mi się, że przesadzono z robieniem z Batmana "tego złego". Samo "I'm vengence" wymamrotane przez obitego naśladowcę Riddlera w finale filmu wystarczająco klarownie przekazałoby pomysł scenariuszowy. Jak dla mnie Batmana nie należy ruszać. Bardziej obudziłbym Bruce'a Wayne'a, który powinien, być może wypracować swoją nową tożsamość, wykorzystując swój majątek w dobrych celach, np. poprzez przejęcie aktywnej kontroli nad "funduszem odbudowy" i ustanowienie jakiejś formy społecznego nad nim nadzoru.
A co w tym filmie jest dobrego? Większy (choć wciąż nie wystarczający dla mnie) nacisk na pracę detektywistyczną. Co prawda w końcówce filmu zgadziłem się z Riddlerem, że Batman nie jest tak bystry jak mi się wydawało, ale po raz pierwszy na dużym ekranie mieliśmy jakąś tam pracę detektywistyczną. Kreacja Paula Dano pożyczała moim zdaniem zbyt dużo z Jokera Heath'a Ledgera i Bane'a Toma Hardy'ego, ale przynajmniej dzięki niemu ktoś w tym filmie nie mówił szeptem. Ponadto jego pułapki były dostatecznie ciekawe. Batmobil pomimo moich obaw dawał radę. John Turturro jako Carmine Falcone jest czarujacy, władczy i oślizgły za jednym zamachem - brawo. Reszta obsady przemyka przez ekran bez większych sukcesów lub wpadek (choć obsadzenie Andy'ego Serkisa w roli Alfreda jednak było lekkim błędem). Jak już wspomniałem, te (bardzo) rzadkie momenty akcji działają. No i do kostiumu też się przyzwyczaiłem, aczkolwiek o ile pamiętam, kostium miał wyglądać jak coś zrobionego ręcznie (w przeciwieństwie do customowych designów zbroi Christiana Bale'a), a tego wcale nie zauważyłem.
Na koniec skomentuję jeszcze status "The Batman" jako adaptacji. Film ten jest bowiem adaptacją, czy też remake'iem przynajmniej kilku utworów. "Sie7em" Finchera jest bardzo oczywiste. I jest to dość smutna konkluzja, bo "The Batman" czerpie z tego pierwowzoru pełnymi garściami, lecz, podobnie jak "Joker" wzorowany mocno na "Taksówkarzu", jest filmem od niego wyraźnie słabszym. Nie jestem pewien czy to jeszcze wyraz wiary we własne siły, brak oryginalnej myśli, zła opinia o tzw. szerokiej publiczności, czy może to buta i rozdmuchane ego popychają tych mniej lub bardziej uzdolnionych rzemieślników do mierzenia się z gigantami kinematografii. Podobnie jest z pierwowzorami komiksowymi - film pożycza wątki z mojego ulubionego "Długiego Halloween", ale też "Hush" i innych.
Ogólnie dla mnie film 6,5/10. Dla porównania będzie to ocena podobna jak filmu "Mroczny Rycerz Powstaje" (7), gdzie "Batman Zaczyna" i "Mroczny Rycerz" mają u mnie solidne 8.5.
PS Gdzie te czasy, gdy fajnie było być superbohaterem? Gdy można było sobie pomyśleć - chcę być lepszy, chcę aspirować wyzej, być taki jak Batman albo Superman? Czy był na widowni choć jeden człowiek, który na "The Batman" tak pomyślał? Do diabła, nie ma szans, nie chcę być poobijaną ofiarą depresji!
PS2 Podpuchy z rzekomą śmiercią Alfreda nie daruję. Alfred w ogóle ma w filmie najgorzej - odwala robotę za Batmana, rozwiązując mu szyfry a po eksplozji paczki pierwsze co Bruce zrobił po jego wybudzeniu ze śpiączki to go opierniczył. Problem tego, że Bruce na podstawie wynurzeń mafioza założył, że Alfred go okłamywał całe życie niech pozostanie miłosiernie okryty całunem milczenia...
PS3 Mówię nie czynieniu Catwoman i Maroniego rodziną. Takie zabiegi (patrzę na Johnie Loganie i na twój "genialny" pomysł, by zrobić z Bonda i Blofelda braci) powodują, że świat przedstawiony staje się ciasny. Catwoman miała dość powodów, by chcieć skrócić Carmine'owi życiorys.
PS4 Kto jeszcze uważa, że fiolka z zielonym stymulantem to venom, ręka w górę
Niewątpliwie to co wspominał Gieferg - smutek czy też smętność wylewają się z ekranu wiadrami. Robert P. kuleje po ekranie z nosem zwieszonym na kwintę, człapiąc do taktu smętnej Nirvany (niestety - nie jestem fanem), tak z podniesioną jak i opuszczoną przyłbicą. W recenzjach filmu czytałem, że Pattinson przechodzi niezwykłą przemianę, gdy zakłada maskę Batmana. Recenzenci twierdzą, że dostrzegają jego przemianę z depresyjnego odludka w dumnego superherosa. Porównania do przemiany Christophera Reeve'a w jego podwójnej tożsamości Clarka Kenta/Supermana same się narzucają. Ja tego tak nie widzę. Clark Kent i Superman to dwie zupełnie inne osoby (na tyle na ile można to oddać mając za przebranie... okulary i grzebień). Bruce'a Wayne'a i Batmana oddziela chyba tylko to, że temu drugiemu nie wpadają włosy do oczu. O ile jestem absolutnym wrogiem campowego Batmana (we wszystkich jego wersjach) o tyle podkreślam, że nie kupowałem biletu na film pt. "Depresja superbohatera". Sytuację uratowałoby może trochę delikatnego humoru, ale nie...
Pal sześć jednak smutki i łezki ronione przez klub smutnych sierot (właściwie wszystkie trzy główne postaci to sieroty, niektóre nawet w drugim pokoleniu ) jeśli to wszystko zrównoważyłby Batman, o którym można by powiedzieć "Where does he get those wonderful toys?" albo "Your entrance was good. His was better. The difference: showmanship!" lub chociażby "Theatricality and deception are powerful agents." Niestety tego trochę brakuje. Brakuje w "The Batmanie" tych wielkich akcentów, które powodują, że aż przebieramy nogami by zawiesić niewiarę na te kilka sekund, gdy Batman spada na dach przejeżdżającej trzy piętra niżej ciężarówki albo wpada rozpędzonym czołgiem na dach domiszcza ("Damn good television!") lub ucieka z Arkham otoczony chmarą swoich skrzydlatych sprzymierzeńców. Mało prawdziwie fajnej akcji (nawet gdy Batman ostrzeliwany z karabinów w ciemnym korytarzu i jest to cool, ale na małą skalę) i mało prawdziwie fajnej muzyki. Giacchino nie należy do moich faworytów, a te kilka taktów "Marszu Imperialnego", które mają w filmie robić za motyw przewodni, frustrują, gdyż nie osiągają one żadnej muzycznej puenty.
Właściwie w filmie są dwa duże momenty - pierwszy to moment gdy Nietoperz wpada do hali sportowej przez świetlik w dachu (tylko kiedy zdążył rozstawić materiały wybuchowe, żeby go rozwalić i skąd ich tyle wziął?) a drugi to samochodowy pościg za Pingwinem. Niestety, pierwszy moment trwa ekstremalnie krótko, właściwie mgnienie oka i nie ma jak się nacieszyć, dosłownymi, fajerwerkami. Drugi moment za to jest rzeczywiście całkiem przyzwoitym, superbohaterskim pościgiem (z pewnością bijącym na głowę bezpłciowe ganianiny w kinowych serialach Marvela), ale, niczym jego odpowiednik z Batman v Superman, stawia pytania pod iście riddlerowskim znakiem zapytania bezpieczeństwo innych użytkowników drogi. Pytanie to staje się szczególnie zasadne, gdy zastanowimy się po co Batman tak agresywnie ścigał Pingwina, skoro i tak pojawia się on w scenie "wyprowadzenia Falcone do światła", ewidentnie nie w kajdankach? Nie można go było śledzić po cichu i zgarnąć na spokojnie? U Snydera wiedzieliśmy, że jest to zupełnie inny Batman, który ma już to wszystko w rzyci. A tutaj - skoro hulaj dusza, Boga nie ma, to gdzie tu jakaś odpowiedzialność Batmana? I miałoby to nawet dużo sensu z perspektywy przewodniego w filmie spojrzenia na Batmana, jako na siłę faustowską a rebours ("Jam częścią tej siły, która wiecznie dobra pragnąc, wiecznie zło czyni."). Tylko, że Reeves tego wątku nie wykorzystuje. A szkoda, bo status Batmana nie zmienia się od początku do końca filmu - stosunek policji do niego oscyluje gdzieś między niechętnym a tolerującym, nawet pomimo napaści na funkcjonariusza. Gdyby Bruce miał trochę pod górkę i nie mógł ot tak sobie grzebać w dowodach, być może to ożywiłoby film.
Zdaję sobie sprawę z tego, że poszerzając ten wątek nie uniknęlibyśmy dalszego puchnięcia scenariusza, a jak wspomniałem na początek, film zyskuje dopiero gdy podzieli się go na dwa seanse. Niestety produkcja, z uwagi na senne tempo ma w sobie cos z krówki-ciągutki. Na domiar złego mamy tu konstrukcję Nolanowego "Mrocznego Rycerza" z wieloma "trzecimi aktami", oferującymi kolejne kulminacje. Doprawdy, już po scenie w kafejce na rogu można się poczuć jak Bruce po nieprzespanej nocy spędzonej na łamaniu szczęk przestępcom, a tu jeszcze ho ho, ile do końca filmu... Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że w pierwotnej wersji scenariusza Riddler zostaje złapany i następowało rozwiązanie wątków pobocznych. Tymczasem ktoś (Hamada? inni geniusze z WB/DC? a może sam duet scenarzystów Reeves/Craig) zadecydował, że musi być na końcu wielkie łubudubu. Przez to cała sekwencja finałowa wygląda na dość niezgrabnie doklejoną. Narzędzie do kładzenia wykładzin mogło być po prostu narzędziem zbrodni, a cała reszta wątków mogła pozostać w tle filmu. Już już mamy upragnionego mata, a tu nagle, ni z gruszki ni z pietruszki wszystkie figury rozkładane mozolnie na szachownicy przez cały czas trwania filmu wykonują sekwencję ruchów, które choć zgoła mieszczą się w logice ruchów szachowych, o tyle niepotrzebnie oddalają zakończenie pojedynku i składają się na nowo, by zacząć zabawę niemal od początku. Nie fair.
Zakończenie filmu stawia jeszcze jeden problem - scena z racą. Strasznie to żenujące. Czy Batman jest symbolem nadziei? Nie w mojej bajce. Symbolem nadziei jest Superman. Człowiek ze stali, posłaniec z planety Kypton niesie kaganek nadziei na lepsze jutro (nie bez kozery nazywany jest Człowiekiem Jutra). Batman u swoich podstaw, jako koncept, jest narzędziem do walki z przestępcami, w dokładnie takiej konwencji jaką zaproponowano i tutaj. Batman przecież dosłownie powstał by budzić lęk w sercach przestępców. Scenarzyści zrobili z Gothamczyków idiotów, którzy boją się bardziej kogoś kto ich ratuje niż tych, którzy ich okradają i mordują. Jest to dla mnie sztucznie wytworzony konflikt. Wydaje mi się, że przesadzono z robieniem z Batmana "tego złego". Samo "I'm vengence" wymamrotane przez obitego naśladowcę Riddlera w finale filmu wystarczająco klarownie przekazałoby pomysł scenariuszowy. Jak dla mnie Batmana nie należy ruszać. Bardziej obudziłbym Bruce'a Wayne'a, który powinien, być może wypracować swoją nową tożsamość, wykorzystując swój majątek w dobrych celach, np. poprzez przejęcie aktywnej kontroli nad "funduszem odbudowy" i ustanowienie jakiejś formy społecznego nad nim nadzoru.
A co w tym filmie jest dobrego? Większy (choć wciąż nie wystarczający dla mnie) nacisk na pracę detektywistyczną. Co prawda w końcówce filmu zgadziłem się z Riddlerem, że Batman nie jest tak bystry jak mi się wydawało, ale po raz pierwszy na dużym ekranie mieliśmy jakąś tam pracę detektywistyczną. Kreacja Paula Dano pożyczała moim zdaniem zbyt dużo z Jokera Heath'a Ledgera i Bane'a Toma Hardy'ego, ale przynajmniej dzięki niemu ktoś w tym filmie nie mówił szeptem. Ponadto jego pułapki były dostatecznie ciekawe. Batmobil pomimo moich obaw dawał radę. John Turturro jako Carmine Falcone jest czarujacy, władczy i oślizgły za jednym zamachem - brawo. Reszta obsady przemyka przez ekran bez większych sukcesów lub wpadek (choć obsadzenie Andy'ego Serkisa w roli Alfreda jednak było lekkim błędem). Jak już wspomniałem, te (bardzo) rzadkie momenty akcji działają. No i do kostiumu też się przyzwyczaiłem, aczkolwiek o ile pamiętam, kostium miał wyglądać jak coś zrobionego ręcznie (w przeciwieństwie do customowych designów zbroi Christiana Bale'a), a tego wcale nie zauważyłem.
Na koniec skomentuję jeszcze status "The Batman" jako adaptacji. Film ten jest bowiem adaptacją, czy też remake'iem przynajmniej kilku utworów. "Sie7em" Finchera jest bardzo oczywiste. I jest to dość smutna konkluzja, bo "The Batman" czerpie z tego pierwowzoru pełnymi garściami, lecz, podobnie jak "Joker" wzorowany mocno na "Taksówkarzu", jest filmem od niego wyraźnie słabszym. Nie jestem pewien czy to jeszcze wyraz wiary we własne siły, brak oryginalnej myśli, zła opinia o tzw. szerokiej publiczności, czy może to buta i rozdmuchane ego popychają tych mniej lub bardziej uzdolnionych rzemieślników do mierzenia się z gigantami kinematografii. Podobnie jest z pierwowzorami komiksowymi - film pożycza wątki z mojego ulubionego "Długiego Halloween", ale też "Hush" i innych.
Ogólnie dla mnie film 6,5/10. Dla porównania będzie to ocena podobna jak filmu "Mroczny Rycerz Powstaje" (7), gdzie "Batman Zaczyna" i "Mroczny Rycerz" mają u mnie solidne 8.5.
PS Gdzie te czasy, gdy fajnie było być superbohaterem? Gdy można było sobie pomyśleć - chcę być lepszy, chcę aspirować wyzej, być taki jak Batman albo Superman? Czy był na widowni choć jeden człowiek, który na "The Batman" tak pomyślał? Do diabła, nie ma szans, nie chcę być poobijaną ofiarą depresji!
PS2 Podpuchy z rzekomą śmiercią Alfreda nie daruję. Alfred w ogóle ma w filmie najgorzej - odwala robotę za Batmana, rozwiązując mu szyfry a po eksplozji paczki pierwsze co Bruce zrobił po jego wybudzeniu ze śpiączki to go opierniczył. Problem tego, że Bruce na podstawie wynurzeń mafioza założył, że Alfred go okłamywał całe życie niech pozostanie miłosiernie okryty całunem milczenia...
PS3 Mówię nie czynieniu Catwoman i Maroniego rodziną. Takie zabiegi (patrzę na Johnie Loganie i na twój "genialny" pomysł, by zrobić z Bonda i Blofelda braci) powodują, że świat przedstawiony staje się ciasny. Catwoman miała dość powodów, by chcieć skrócić Carmine'owi życiorys.
PS4 Kto jeszcze uważa, że fiolka z zielonym stymulantem to venom, ręka w górę