Uwaga - opinie zawierają spoilery.
Mandalorian (sezon 1) - bardzo nierówny poziom poszczególnych odcinków. Niektóre całkiem fajne jak, "The Prisoner" czy "Sanctuary", inne jak finałowy "Redemption", słabe. Szkoda, że w kolejnym nie zobaczymy już Kuiila i IG-11. Od strony technicznej jest też (niestety) różnie. We znaki daje się miejscami technologia StageCraft. O ile dla aktorów to faktycznie może być "rewolucja" i zminimalizowanie niedogodności związanych z "graniem" na tle green-screenu, o tyle dla widza efekt końcowy w dalszym ciągu wygląda podobnie w przypadku obu technologii. Daje się to szczególnie zauważyć w scenach plenerowych, przy nieruchomej kamerze. Kostiumy i scenografia są w porządku, biorąc pod uwagę fakt, że to tylko serial który nie mógł dysponować budżetem na poziomi zbliżonym do dwugodzinnego filmu kinowego. Ocena 6/10.
Mandalorian (sezon 2) - dużo lepiej pod każdym względem. Efekty specjalne (choćby smok Krayt) na dużo wyższym poziomie. Odcinki (w większości) skonstruowane tak, że stanowić mogą odrębne historie, powiązaną oczywiście z główną osią fabuły, do których można selektywnie wracać. Czyli trochę tak, jak to drzewiej tworzyło się seriale. Fajne, nowe lokacje takie jak Trask, pokazane ponownie, ale od dużo ciekawszej strony Nevarro, czy Morak. Aha, żadnego odcinka nie reżyserował Taika Waititi, co jak dla mnie podbija sumaryczną ocenę przynajmniej o 0,5 punkcika . Ocena 7,5/10.
Obi-Wan Kenobi - miniserial który pierwotnie miał być filmem kinowym. To niestety trochę widać. Gdyby pominąć niektóre sceny i skrócić całość o powiedzmy jeden odcinek, to fabuła zyskała by na dynamice. Skoro ma być miniserial, to liczba odcinków nie powinna mieć większego znaczenia. Nie oznacza to jednak, że jest jakoś bardzo źle. Na duży plus Ewan Mcgregor, Vivien Lyra Blair jako Leia, czy Rupert Friend jako Wielki Inkwizytor. Do grającej Reve Mosoes Ingram też nie widzę powodów do dużych zastrzeżeń i nie rozumiem skąd ten hejt wokół jej roli. Na plus dwa pojedynki - Obi vs Anakin (jeszcze jako padawan) i finałowy Obi vs Vader. Muzyka podobała mi się zdecydowanie bardziej niż ta w Mandalorianinie, no i wybrzmiewa (nawet delikatnie gdzieś tam w tle) niemal przez cały czas, a to kiedyś był w Gwiezdnych Wojnach (ale też i kinie przygodowym lat 80-tych) standard. Ba, poszczególne postaci miały nawet własne motywy muzyczne. To zdecydowanie pomaga w budowaniu klimatu. Na minus kwestie techniczne. StageCraft ponownie daje się negatywnie we znaki, zwłaszcza w finałowych scenach z Revą na Tatooine. Lokacje też miejscami słabe, przykładowo planeta Mapuzo ze swoim krajobrazem, wyglądem kopalnii, prezentuje się niemal jak Ziemia. Nie czuć kompletnie, że to inna planeta, gdzieś w odległej galaktyce. Jako całość seria stoi gdzieś na poziomie drugiego sezonu Mandalorianina. Ocena 7/10.
The book of Boba Fett - słabizna. Niesamowita słabizna. Zacznijmy od scenariusza. Boba Fett - jeden z najlepszych łowców nagród w Galaktyce - postanawia po hospitalizacji u Tusken Riderów być porządnym władcą Mos Espa. Szczerze powiedziawszy wolałbym tu Bobę , który po porażce nad jamą Sarlacca wylądował na szarym końcu rankingu łowców nagród i musi z trudem odbudowywać swoją reputację, realizując początkowo najgorsze zlecenia. Byłaby okazja do pokazania zupełnie nowych zakątków Galaktyki, a każdy odcinek mógłby przedstawiać jedno zlecenie. A tak dostajemy mało wiarygodną historyjkę jak to Boba bezproblemowo zlikwidował Bilbo Fortunę, ograł Huttów, a potem pogonił Pajków. Scenografia miejscami bardzo słaba. Wszystkie ulice w Mos Espa równe niczym stół. Czyściutko, a to przecież miasto w którym toczy się walka o wpływy pomiędzy różnymi frakcjami przestępczego półświatka. Charakteryzacja i kostiumy też kuleją. Chociażby postać Cada Bane. W animowanej serii The Bad Batch wyglądał tak:
Pokaleczona twarz, znoszone ubranie, podniszczony osprzęt. A tutaj otrzymujemy sztucznie wyglądającą charakteryzację i niemal czyściutki, czarny płaszcz pomimo tego, że akcja ma miejsce na pustyni.
Dla porównania, tak wygląda Cad Bane w fanowskiej produkcji.
Dużo gorzej o serialu wyprodukowanego zapewne za większe pieniądze?
Do tego jeszcze postaci i design gangu ludzi z wszczepami cybernetycznymi. Jak dla mnie te kolorowe speedery ni jak się nie mają do stylistyki SW.
Jak się okazało, scenariusz dla The book of Boba Fett był pierwotnie planowany na film (zapewne w ramach serii "A Star Wars Story"). Kiepskie wyniki "Solo" przekreśliły szanse na realizację. Niestety, postanowiono jak widać rozwodnić fabułę do siedmiu odcinków. Na dodatek, dwa z nich wyglądają na "pożyczone" z nadchodzącego trzeciego sezonu Mandalorianina i w sumie nie wnoszą niczego do głównej osi fabuły. Plus jest taki, że jeden z nich: "Chapter 5: Return of the Mandalorian", to najlepszy odcinek z całego serialu o Bobie. Szkoda zmarnowanego potencjału jaki niosła ze sobą postać Boby. Całość sprawia wrażenie przygotowanej w pośpiechu, tanim kosztem produkcji, opierającej się głównie na popularności głównej postaci, którą w sumie zbudowały komiksy, gry i książki, a nie filmy kinowe. Na pocieszenie - i tak jest lepiej niż w "The Rise of Skywalker". [b]Ocena: naciągane 4/10.[/b ]
Mandalorian (sezon 1) - bardzo nierówny poziom poszczególnych odcinków. Niektóre całkiem fajne jak, "The Prisoner" czy "Sanctuary", inne jak finałowy "Redemption", słabe. Szkoda, że w kolejnym nie zobaczymy już Kuiila i IG-11. Od strony technicznej jest też (niestety) różnie. We znaki daje się miejscami technologia StageCraft. O ile dla aktorów to faktycznie może być "rewolucja" i zminimalizowanie niedogodności związanych z "graniem" na tle green-screenu, o tyle dla widza efekt końcowy w dalszym ciągu wygląda podobnie w przypadku obu technologii. Daje się to szczególnie zauważyć w scenach plenerowych, przy nieruchomej kamerze. Kostiumy i scenografia są w porządku, biorąc pod uwagę fakt, że to tylko serial który nie mógł dysponować budżetem na poziomi zbliżonym do dwugodzinnego filmu kinowego. Ocena 6/10.
Mandalorian (sezon 2) - dużo lepiej pod każdym względem. Efekty specjalne (choćby smok Krayt) na dużo wyższym poziomie. Odcinki (w większości) skonstruowane tak, że stanowić mogą odrębne historie, powiązaną oczywiście z główną osią fabuły, do których można selektywnie wracać. Czyli trochę tak, jak to drzewiej tworzyło się seriale. Fajne, nowe lokacje takie jak Trask, pokazane ponownie, ale od dużo ciekawszej strony Nevarro, czy Morak. Aha, żadnego odcinka nie reżyserował Taika Waititi, co jak dla mnie podbija sumaryczną ocenę przynajmniej o 0,5 punkcika . Ocena 7,5/10.
Obi-Wan Kenobi - miniserial który pierwotnie miał być filmem kinowym. To niestety trochę widać. Gdyby pominąć niektóre sceny i skrócić całość o powiedzmy jeden odcinek, to fabuła zyskała by na dynamice. Skoro ma być miniserial, to liczba odcinków nie powinna mieć większego znaczenia. Nie oznacza to jednak, że jest jakoś bardzo źle. Na duży plus Ewan Mcgregor, Vivien Lyra Blair jako Leia, czy Rupert Friend jako Wielki Inkwizytor. Do grającej Reve Mosoes Ingram też nie widzę powodów do dużych zastrzeżeń i nie rozumiem skąd ten hejt wokół jej roli. Na plus dwa pojedynki - Obi vs Anakin (jeszcze jako padawan) i finałowy Obi vs Vader. Muzyka podobała mi się zdecydowanie bardziej niż ta w Mandalorianinie, no i wybrzmiewa (nawet delikatnie gdzieś tam w tle) niemal przez cały czas, a to kiedyś był w Gwiezdnych Wojnach (ale też i kinie przygodowym lat 80-tych) standard. Ba, poszczególne postaci miały nawet własne motywy muzyczne. To zdecydowanie pomaga w budowaniu klimatu. Na minus kwestie techniczne. StageCraft ponownie daje się negatywnie we znaki, zwłaszcza w finałowych scenach z Revą na Tatooine. Lokacje też miejscami słabe, przykładowo planeta Mapuzo ze swoim krajobrazem, wyglądem kopalnii, prezentuje się niemal jak Ziemia. Nie czuć kompletnie, że to inna planeta, gdzieś w odległej galaktyce. Jako całość seria stoi gdzieś na poziomie drugiego sezonu Mandalorianina. Ocena 7/10.
The book of Boba Fett - słabizna. Niesamowita słabizna. Zacznijmy od scenariusza. Boba Fett - jeden z najlepszych łowców nagród w Galaktyce - postanawia po hospitalizacji u Tusken Riderów być porządnym władcą Mos Espa. Szczerze powiedziawszy wolałbym tu Bobę , który po porażce nad jamą Sarlacca wylądował na szarym końcu rankingu łowców nagród i musi z trudem odbudowywać swoją reputację, realizując początkowo najgorsze zlecenia. Byłaby okazja do pokazania zupełnie nowych zakątków Galaktyki, a każdy odcinek mógłby przedstawiać jedno zlecenie. A tak dostajemy mało wiarygodną historyjkę jak to Boba bezproblemowo zlikwidował Bilbo Fortunę, ograł Huttów, a potem pogonił Pajków. Scenografia miejscami bardzo słaba. Wszystkie ulice w Mos Espa równe niczym stół. Czyściutko, a to przecież miasto w którym toczy się walka o wpływy pomiędzy różnymi frakcjami przestępczego półświatka. Charakteryzacja i kostiumy też kuleją. Chociażby postać Cada Bane. W animowanej serii The Bad Batch wyglądał tak:
Pokaleczona twarz, znoszone ubranie, podniszczony osprzęt. A tutaj otrzymujemy sztucznie wyglądającą charakteryzację i niemal czyściutki, czarny płaszcz pomimo tego, że akcja ma miejsce na pustyni.
Dla porównania, tak wygląda Cad Bane w fanowskiej produkcji.
Dużo gorzej o serialu wyprodukowanego zapewne za większe pieniądze?
Do tego jeszcze postaci i design gangu ludzi z wszczepami cybernetycznymi. Jak dla mnie te kolorowe speedery ni jak się nie mają do stylistyki SW.
Jak się okazało, scenariusz dla The book of Boba Fett był pierwotnie planowany na film (zapewne w ramach serii "A Star Wars Story"). Kiepskie wyniki "Solo" przekreśliły szanse na realizację. Niestety, postanowiono jak widać rozwodnić fabułę do siedmiu odcinków. Na dodatek, dwa z nich wyglądają na "pożyczone" z nadchodzącego trzeciego sezonu Mandalorianina i w sumie nie wnoszą niczego do głównej osi fabuły. Plus jest taki, że jeden z nich: "Chapter 5: Return of the Mandalorian", to najlepszy odcinek z całego serialu o Bobie. Szkoda zmarnowanego potencjału jaki niosła ze sobą postać Boby. Całość sprawia wrażenie przygotowanej w pośpiechu, tanim kosztem produkcji, opierającej się głównie na popularności głównej postaci, którą w sumie zbudowały komiksy, gry i książki, a nie filmy kinowe. Na pocieszenie - i tak jest lepiej niż w "The Rise of Skywalker". [b]Ocena: naciągane 4/10.[/b ]
niespotykanie spokojny człowiek