20-12-2022, 11:30
Czyli kolejna znakomita trzecia część serii obok Szklanej pułapki, która cię nudzi. Oh, Gief...
Wszystko wszędzie naraz (2022)
Tytuł ten zrobił niemałe zamieszanie ostatniej wiosny, ale obok mnie przeszedł bokiem. Nie czytałem o nim, nie obchodził mnie, nie widziałem żadnego trailera, postanowiłem go obejrzeć tylko dlatego że zgarnął tyle nominacji do Złotych Globów - z tego co czytałem w komentarzach do ocen filmwebowych znajomych, bardzo niezasłużonych, o czym chciałem przekonać się sam. Początek był trudny, nawet nie wiem czy nie było tak przez dobre 45-50 minut, że nie mogłem się wkręcić. Najpierw dlatego, że za bardzo wczułem się z tę rodzinkę, żeby zaakceptować że będzie tu coś z fantastyki zamiast zwykłego dramatu, a potem, jak już się zaczęła akcja, to za bardzo zalatywało mi to chińską podróbką Matrixa (nawet lokacja była podobna do jednej z pierwszych scen filmu braci Wachowskich). No ale przemogłem się i nawet nie wiem kiedy złapał mnie i pochłonął doszczętnie. Krótko: film roku. Liczyłem na to, że obejrzę w ten weekend film, który zdetronizuje Top Gun: Maverick, ale zakładałem że będzie nim drugi Avatar, a tu niespodzianka. Uwielbiam takie pojebane pomysły i kino, przy którym nie mam pojęcia czym mnie zaskoczy za 5 minut i jak się zakończy. Uwielbiam też szalone mieszanki konwencji (jestem fanem Kill Billa), a to najbardziej pojebany, najbardziej szalony i najfajniejszy film, jaki widziałem od lat. Gdyby nie ten "trudny początek" i zakończenie, którego na pewno do końca nie zrozumiałem (będę musiał sobie go powtórzyć ze trzy razy), od razu nazwałbym go arcydziełem. Znakomite aktorstwo całej obsady, świetna choreografia scen walk, doskonały montaż i fenomenalne zdjęcia (praca światłem, kolorami, plus najlepsze wykorzystanie zmiennego aspect-ratio w historii kina), no i szeroki wachlarz emocji - z jednej strony nie raz mnie poruszył, zaskoczył tym ile kwestii porusza między słowami, a z drugiej - nie śmiałem się tak na żadnym filmie od walentynkowego pokazu Deadpoola prawie 7 lat temu. No i jest w nim coś takiego, że wraz z główną bohaterką wkraczasz do zupełnie innego świata, który pochłania cię i do napisów końcowych zapominasz o bożym świecie. Dla mnie - pod tym względem - do postawienia na jednej półce z Matrixem, Zakochanym bez pamięci i Incepcją. Od strony technicznej nie mam żadnych uwag, a jak zobaczyłem na IMDb jaki to miało budżet - szczęka na podłodze.
Kevin Feige już może główkować nad nowym pomysłem na drugą sagę MCU, bo pod względem multiwersum zostali zdeklasowani. No Way Home i Doctor Strange 2 wypadają przy tym jak pozbawione grama wyobraźni gnioty dla dwunastolatków.
Wszystko wszędzie naraz (2022)
Tytuł ten zrobił niemałe zamieszanie ostatniej wiosny, ale obok mnie przeszedł bokiem. Nie czytałem o nim, nie obchodził mnie, nie widziałem żadnego trailera, postanowiłem go obejrzeć tylko dlatego że zgarnął tyle nominacji do Złotych Globów - z tego co czytałem w komentarzach do ocen filmwebowych znajomych, bardzo niezasłużonych, o czym chciałem przekonać się sam. Początek był trudny, nawet nie wiem czy nie było tak przez dobre 45-50 minut, że nie mogłem się wkręcić. Najpierw dlatego, że za bardzo wczułem się z tę rodzinkę, żeby zaakceptować że będzie tu coś z fantastyki zamiast zwykłego dramatu, a potem, jak już się zaczęła akcja, to za bardzo zalatywało mi to chińską podróbką Matrixa (nawet lokacja była podobna do jednej z pierwszych scen filmu braci Wachowskich). No ale przemogłem się i nawet nie wiem kiedy złapał mnie i pochłonął doszczętnie. Krótko: film roku. Liczyłem na to, że obejrzę w ten weekend film, który zdetronizuje Top Gun: Maverick, ale zakładałem że będzie nim drugi Avatar, a tu niespodzianka. Uwielbiam takie pojebane pomysły i kino, przy którym nie mam pojęcia czym mnie zaskoczy za 5 minut i jak się zakończy. Uwielbiam też szalone mieszanki konwencji (jestem fanem Kill Billa), a to najbardziej pojebany, najbardziej szalony i najfajniejszy film, jaki widziałem od lat. Gdyby nie ten "trudny początek" i zakończenie, którego na pewno do końca nie zrozumiałem (będę musiał sobie go powtórzyć ze trzy razy), od razu nazwałbym go arcydziełem. Znakomite aktorstwo całej obsady, świetna choreografia scen walk, doskonały montaż i fenomenalne zdjęcia (praca światłem, kolorami, plus najlepsze wykorzystanie zmiennego aspect-ratio w historii kina), no i szeroki wachlarz emocji - z jednej strony nie raz mnie poruszył, zaskoczył tym ile kwestii porusza między słowami, a z drugiej - nie śmiałem się tak na żadnym filmie od walentynkowego pokazu Deadpoola prawie 7 lat temu. No i jest w nim coś takiego, że wraz z główną bohaterką wkraczasz do zupełnie innego świata, który pochłania cię i do napisów końcowych zapominasz o bożym świecie. Dla mnie - pod tym względem - do postawienia na jednej półce z Matrixem, Zakochanym bez pamięci i Incepcją. Od strony technicznej nie mam żadnych uwag, a jak zobaczyłem na IMDb jaki to miało budżet - szczęka na podłodze.
Kevin Feige już może główkować nad nowym pomysłem na drugą sagę MCU, bo pod względem multiwersum zostali zdeklasowani. No Way Home i Doctor Strange 2 wypadają przy tym jak pozbawione grama wyobraźni gnioty dla dwunastolatków.