Czyli dno roku, a pozytywnych opinii nie jestem w stanie zrozumieć
Do momentu zgonu Cranstona, który ciągnie ten film jest nawet, nawet, ale potem...
W życiu nie męczyłem się tak w kinie na NICZYM (a przypominam, że byłem na Sex and The City 2)
Przez całą resztę filmu poza serwowanymi w idiotyczny sposób scenami z Godzillą nie ma nic, ziew za ziewem. Gdybym w kinie był sam, możliwe że bym wyszedł. To całe ucinanie scen akcji sam nie wiem jak komentować - godzilla szykuje się do walki z muto, cięcie...
Manewr w stylu:
muto zaczyna rozwałkę w vegas NOPE, godzilla szykuje się do walki z muto, jeszcze za dnia, zaczynają, NOPE, drzwi się zamknęły. A kiedy w końcu już walkę się pokazuje to jest niestety too little, too late. W dodatku końcowa akcja jest kaleczona obecnością kolesia, który swoją bezpłciowością w tym filmie przebija nawet Matusia Bourne'a Damonusia.
Ja rozumiem stopniowanie napięcia, ale Edwards tego nie robi dobrze (vide: Jaws, Jurassic Park, gdzie niby stwory są mało pokazywane, a w ogóle się nie czuje tego, że jest ich mało) tylko odwala fuszerę po całości. Jak się jest zmuszony pół filmu czekać żeby coś się w końcu zaczęło dziać i dostaje się NOPE, a potem czeka się kolejne pół godziny żeby coś się w końcu zaczęło dziać, to ja dziękuję za takie kino rozrywkowe. Klimatu starczyło na pierwsze pół godziny, potem było tylko czekanie z zegarkiem w ręku i NOPE, NOPE, NOPE.
No i cały film oglądamy jak to ludzi planują i planują i kombinują co by tu zrobić, podczas gdy i tak wiadomo, że gówno z tego wyjdzie i w końcu stwierdzą FUCK IT, LET THEM FIGHT, więc czemu nie można było zrobić tego pół godziny wcześniej?
2/10 (w tym punkt za Cranstona i punkt za Godzillę)
Emmerich wygrywa.
PS. tak, cierpię na przewlekły ból dupy wynikający z obejrzenia tego czegoś w kinie. Objawia się on narzekaniem na ten film wszędzie gdzie to tylko możliwe.
Do momentu zgonu Cranstona, który ciągnie ten film jest nawet, nawet, ale potem...
W życiu nie męczyłem się tak w kinie na NICZYM (a przypominam, że byłem na Sex and The City 2)
Przez całą resztę filmu poza serwowanymi w idiotyczny sposób scenami z Godzillą nie ma nic, ziew za ziewem. Gdybym w kinie był sam, możliwe że bym wyszedł. To całe ucinanie scen akcji sam nie wiem jak komentować - godzilla szykuje się do walki z muto, cięcie...
Manewr w stylu:
muto zaczyna rozwałkę w vegas NOPE, godzilla szykuje się do walki z muto, jeszcze za dnia, zaczynają, NOPE, drzwi się zamknęły. A kiedy w końcu już walkę się pokazuje to jest niestety too little, too late. W dodatku końcowa akcja jest kaleczona obecnością kolesia, który swoją bezpłciowością w tym filmie przebija nawet Matusia Bourne'a Damonusia.
Ja rozumiem stopniowanie napięcia, ale Edwards tego nie robi dobrze (vide: Jaws, Jurassic Park, gdzie niby stwory są mało pokazywane, a w ogóle się nie czuje tego, że jest ich mało) tylko odwala fuszerę po całości. Jak się jest zmuszony pół filmu czekać żeby coś się w końcu zaczęło dziać i dostaje się NOPE, a potem czeka się kolejne pół godziny żeby coś się w końcu zaczęło dziać, to ja dziękuję za takie kino rozrywkowe. Klimatu starczyło na pierwsze pół godziny, potem było tylko czekanie z zegarkiem w ręku i NOPE, NOPE, NOPE.
No i cały film oglądamy jak to ludzi planują i planują i kombinują co by tu zrobić, podczas gdy i tak wiadomo, że gówno z tego wyjdzie i w końcu stwierdzą FUCK IT, LET THEM FIGHT, więc czemu nie można było zrobić tego pół godziny wcześniej?
2/10 (w tym punkt za Cranstona i punkt za Godzillę)
Emmerich wygrywa.
PS. tak, cierpię na przewlekły ból dupy wynikający z obejrzenia tego czegoś w kinie. Objawia się on narzekaniem na ten film wszędzie gdzie to tylko możliwe.