20-06-2023, 09:48
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 20-06-2023, 09:57 przez fire_caves.)
Tak patrzę na to, co po COVIDzie zostało z rozrywkowego kina hollywoodzkiego i zastanawiam się, co będzie dalej.
Przeszliśmy długą drogę od kina lat 70-tych do kina nowej przygody, gdzie konieczne okazało się zaangażowanie znacznych funduszy, w zamian za obietnicę znacznych zysków nie tylko dzięki sprzedaży biletów w kinach, ale też najbardziej nawet niedorzecznych towarów z logo a także rozgrzewających widzów do czerwoności nośników fizycznych. Powstają obrazy, których sequele oglądamy w kinach po dziś dzień. Kino to do dziś oglądane jest często i chętnie. Są to nieskomplikowane, ale wdzięczne historie z motywami fantastycznymi lub też dające nam prostych i łatwych do polubienia bohaterów. Na poważnie zaczyna się w 1989 roku kino komiksowe, które odchodzi od campu jeszcze z lat 60tych.
Potem w latach 90tych mamy kino, które płynnie przechodzi od fizycznych efektów specjalnych do obrazów generowanych komputerowo. Impuls do tego daje Steven Spielberg, który uzupełnia animatroniczne cuda o fotorealistyczne kreacje cyfrowe. W późnych latach 90tych filmy komiksowe, ostatnio coraz chętniej ekranizowane, zabija Joel Schumacher. Pomimo sukcesu serii Blade, pozostałe ekranizacje wołają często o pomstę do nieba. Rok wcześniej Cameron rozbija bank tworząc epicki melodramat Titanic, który pomimo, że jest w sumie łzawym romansidłem, udaje się sprzedać za monstrualne pieniądze dzięki widowiskowości filmu. Na scenę wkracza George Lucas, który próbuje zmierzyć się ze swoim największym hitem - Gwiezdnymi Wojnami. Szybko jednak okazuje się, że jest on przede wszystkim zainteresowany możliwościami technologii, a nie postaciami czy historią, co powoduje, że powrót do odległej galaktyki wypada blado pod względem finansowym. Nowe technologie mają również wpływ na animację - powstaje studio Pixar, które zaczyna wykuwać przebój za przebojem, przesuwając możliwości CGI w tym względzie.
Następuje dynamiczny rozwój CGI i w lata 2000 studia wchodzą niemal całkowicie uwolnione od niezgrabnych kukiełek i niezdarnych maszynerii. Dekadę otwiera przełomowy Matrix i wraz z nastaniem ery cyfrowej grafiki na srebrnym ekranie, filmy komiksowe zaczynają podnosić głowę. Shrek niespodziewanie okazuje się być niekonwencjonalną animacją dla dzieci, która co rusz puszcza mnóstwo oczek do widza. Skutkuje wysypem produkcji o podobnie dorosło-dziecięcym humorze. Wreszcie zaś wyobraźnią widzów zawładną obrazki z pokładu pirackich okrętów, dzięki serii... stworzonej na podstawie atrakcji z Disneylandu. W 2008 roku rozpoczyna się dominacja Marvela, za którą smętnie ciągnęło się DC i któremu w pewien sposób nie dał rady nawet powrót podstarzałego Indiany Jones'a. W międzyczasie powstają wybitne seriale "telewizyjne", które odciągają widzów od kina. W 2009 roku następuje eksplozja kina 3D, zapoczątkowana przez powracającego triumfalnie Camerona. Jego seria Avatar podbija serca widzów, oferując nowy rodzaj rozrywki - rollercoaster w sali kinowej.
Pomimo kilku potknięć po wczesnych sukcesach, kolejną dekadę otwiera supremacja Marvela. Studio oferuje widzom epickie spektakle przepełnione coraz większą ilością humoru i dające wrażenie splatania poszczególnych odcinków w całość, której pierwszą kulminacją jest Avengers. Tymczasem DC gorączkowo poszukuje punktu zaczepienia dla swojej marki. By wykroić kawałek box-office'owego tortu desperacko uczepiają się umiarkowanego sukcesu "Człowieka ze stali" z 2013 i pośpiesznie próbują stwarzać wrażenie, że robią to samo co konkurencja, ale lepiej bo na poważnie. Plan spali na panewce i od czasu umiarkowanego przyjęcia murowanego hitu "Batman v Superman" DC przetacza się po ekranach jak powóz bez woźnicy. Trzeci powrót Gwiezdnych wojen nie wychodzi do końca nowemu ich właścicielowi, Disney'owi, gdyż jak się zdaje nie ma on na to uniwersum dobrego pomysłu. Ich plan - "co rok jeden film z uniwersum" kończy się po pięciu filmach. Technologia 3D okazuje się trudnym tematem i po wczesnym optymizmie nie zostawia znaczącego piętna na tym jak widzowie konsumują rozrywkę. Tymczasem z ruchu #meetoo wyłania się cancel culture, która okazuje się być kolejnym frontem walki między konserwatystami a światem progresywnym, zatruwając na długi czas świat rozrywki. Studia, orientując się, że zaczyna brakować nowych gwiazd filmowych z prawdziwego zdarzenia, sięgają desperacko po starą gwardię. Z kolei Netflix produkuje wszystko i cokolwiek co mogą pełną parą. Niektórzy wielcy twórcy kinematografii z lat 80tych i 90tych próbują wchodzić w układy ze streamingami.
I wtedy właśnie kina zostają zamknięte. Daje to impuls do rozwoju technologii VOD, gdyż w 2020 roku wydaje się, że przyszłość gatunku ludzkiego spoczywa na kanapie w salonie. Pomimo bohaterskiej postawy Nolana i Cruise'a, którzy z gorszym lub lepszym skutkiem cisną na prymat sal kinowych, sieci streamingowych jest już dziesiątki jeśli nie setki i wszystkie zażarcie walczą o gałki oczne. Dochodzi do tego, że wielkie popcornowe filmy obejrzeć można w dniu premiery na srebrnym i małym ekranie. Managerowie wszelkiej maści klonów Netflixa zacierają ręce, ale już po dwóch latach okazuje się, że nie można liczyć na to, że licznik subskrybentów będzie wiecznie bił w górę. Także udziałowcy studiów zaczynają coraz śmielej dopytywać się, kiedy zaczną otrzymywać dywidendy z tego biznesu, który wciąż zdaje się przynosić zyski. Złota era seriali kończy się, wraz z naciskiem wytwórni kładzionym nie na jakość, lecz inkluzywność i różnorodność. Nie ma następcy Gry o tron - zarówno Wiedźmin jak i produkowane za oszałamiającą kasę "Pierścienie władzy" rozczarowują. Disney'owa ofensywa na świat małego ekranu okazuje się mokrym kapiszonem - na dłuższą metę zarówno Gwiezdne wojny jak i Marvel nie potrafią utrzymać dobrej woli po tym, co początkowo diagnozowano jako wielki sukces. Studia i indywidualni twórcy wchodzą w konflikty z fanami marek za pomocą mediów społecznościowych. Marvel również jak się wydaje przedobrzył z zakończeniem sagi kamieni nieskończoności i, parafrazując, skończył się na Endgame. Kolejne filmy są, delikatnie mówiąc nierówne i spotykają się z mieszanymi odczuciami fanów. Próby porwania publiczności minimalistycznym stylem Denisa Villenueve w wydaniu nostalgicznego kina SF w sequelu Blade Runnera i w drugim podejściu do Diuny zawodzą finansowo, choc są paradoksalnie chwalone przez krytyków i widzów. Czołówki portali internetowych obiegają skandale z udziałem ludzi z obydwu stron kamery w Hollywood (w tym kolejnego złego, który miał być centralną postacią kolejnych faz Marvela) oraz informacje o złej sytuacji osób zatrudnionych w sektorze efektów specjalnych, która przekłada się na spadającą ich jakość.
Mamy 2023 rok. Powrót Avatara był niezaprzeczalnym finansowym sukcesem, ale chyba nikt nie wie co on oznacza dla przyszłości kina i jak naśladować tego typu "doznanie" (experience). W kinach po weekendzie otwarcia Flasha możemy śmiało powiedzieć, że dogorywa uniwersum DC, czekając zmartwychwstania pod batutą Jamesa Gunna. Streamingi zaliczyły już swoje pierwsze spadki abonentów. Netflix obcina możliwość dzielenia haseł. Strajk scenarzystów powoduje opóźnienia, które przesuwają premiery filmów aż na koniec dekady. Kolejne behemoty za 250+ milionów dolarów upadają z hukiem.
Co dalej, Hollywood?
Przeszliśmy długą drogę od kina lat 70-tych do kina nowej przygody, gdzie konieczne okazało się zaangażowanie znacznych funduszy, w zamian za obietnicę znacznych zysków nie tylko dzięki sprzedaży biletów w kinach, ale też najbardziej nawet niedorzecznych towarów z logo a także rozgrzewających widzów do czerwoności nośników fizycznych. Powstają obrazy, których sequele oglądamy w kinach po dziś dzień. Kino to do dziś oglądane jest często i chętnie. Są to nieskomplikowane, ale wdzięczne historie z motywami fantastycznymi lub też dające nam prostych i łatwych do polubienia bohaterów. Na poważnie zaczyna się w 1989 roku kino komiksowe, które odchodzi od campu jeszcze z lat 60tych.
Potem w latach 90tych mamy kino, które płynnie przechodzi od fizycznych efektów specjalnych do obrazów generowanych komputerowo. Impuls do tego daje Steven Spielberg, który uzupełnia animatroniczne cuda o fotorealistyczne kreacje cyfrowe. W późnych latach 90tych filmy komiksowe, ostatnio coraz chętniej ekranizowane, zabija Joel Schumacher. Pomimo sukcesu serii Blade, pozostałe ekranizacje wołają często o pomstę do nieba. Rok wcześniej Cameron rozbija bank tworząc epicki melodramat Titanic, który pomimo, że jest w sumie łzawym romansidłem, udaje się sprzedać za monstrualne pieniądze dzięki widowiskowości filmu. Na scenę wkracza George Lucas, który próbuje zmierzyć się ze swoim największym hitem - Gwiezdnymi Wojnami. Szybko jednak okazuje się, że jest on przede wszystkim zainteresowany możliwościami technologii, a nie postaciami czy historią, co powoduje, że powrót do odległej galaktyki wypada blado pod względem finansowym. Nowe technologie mają również wpływ na animację - powstaje studio Pixar, które zaczyna wykuwać przebój za przebojem, przesuwając możliwości CGI w tym względzie.
Następuje dynamiczny rozwój CGI i w lata 2000 studia wchodzą niemal całkowicie uwolnione od niezgrabnych kukiełek i niezdarnych maszynerii. Dekadę otwiera przełomowy Matrix i wraz z nastaniem ery cyfrowej grafiki na srebrnym ekranie, filmy komiksowe zaczynają podnosić głowę. Shrek niespodziewanie okazuje się być niekonwencjonalną animacją dla dzieci, która co rusz puszcza mnóstwo oczek do widza. Skutkuje wysypem produkcji o podobnie dorosło-dziecięcym humorze. Wreszcie zaś wyobraźnią widzów zawładną obrazki z pokładu pirackich okrętów, dzięki serii... stworzonej na podstawie atrakcji z Disneylandu. W 2008 roku rozpoczyna się dominacja Marvela, za którą smętnie ciągnęło się DC i któremu w pewien sposób nie dał rady nawet powrót podstarzałego Indiany Jones'a. W międzyczasie powstają wybitne seriale "telewizyjne", które odciągają widzów od kina. W 2009 roku następuje eksplozja kina 3D, zapoczątkowana przez powracającego triumfalnie Camerona. Jego seria Avatar podbija serca widzów, oferując nowy rodzaj rozrywki - rollercoaster w sali kinowej.
Pomimo kilku potknięć po wczesnych sukcesach, kolejną dekadę otwiera supremacja Marvela. Studio oferuje widzom epickie spektakle przepełnione coraz większą ilością humoru i dające wrażenie splatania poszczególnych odcinków w całość, której pierwszą kulminacją jest Avengers. Tymczasem DC gorączkowo poszukuje punktu zaczepienia dla swojej marki. By wykroić kawałek box-office'owego tortu desperacko uczepiają się umiarkowanego sukcesu "Człowieka ze stali" z 2013 i pośpiesznie próbują stwarzać wrażenie, że robią to samo co konkurencja, ale lepiej bo na poważnie. Plan spali na panewce i od czasu umiarkowanego przyjęcia murowanego hitu "Batman v Superman" DC przetacza się po ekranach jak powóz bez woźnicy. Trzeci powrót Gwiezdnych wojen nie wychodzi do końca nowemu ich właścicielowi, Disney'owi, gdyż jak się zdaje nie ma on na to uniwersum dobrego pomysłu. Ich plan - "co rok jeden film z uniwersum" kończy się po pięciu filmach. Technologia 3D okazuje się trudnym tematem i po wczesnym optymizmie nie zostawia znaczącego piętna na tym jak widzowie konsumują rozrywkę. Tymczasem z ruchu #meetoo wyłania się cancel culture, która okazuje się być kolejnym frontem walki między konserwatystami a światem progresywnym, zatruwając na długi czas świat rozrywki. Studia, orientując się, że zaczyna brakować nowych gwiazd filmowych z prawdziwego zdarzenia, sięgają desperacko po starą gwardię. Z kolei Netflix produkuje wszystko i cokolwiek co mogą pełną parą. Niektórzy wielcy twórcy kinematografii z lat 80tych i 90tych próbują wchodzić w układy ze streamingami.
I wtedy właśnie kina zostają zamknięte. Daje to impuls do rozwoju technologii VOD, gdyż w 2020 roku wydaje się, że przyszłość gatunku ludzkiego spoczywa na kanapie w salonie. Pomimo bohaterskiej postawy Nolana i Cruise'a, którzy z gorszym lub lepszym skutkiem cisną na prymat sal kinowych, sieci streamingowych jest już dziesiątki jeśli nie setki i wszystkie zażarcie walczą o gałki oczne. Dochodzi do tego, że wielkie popcornowe filmy obejrzeć można w dniu premiery na srebrnym i małym ekranie. Managerowie wszelkiej maści klonów Netflixa zacierają ręce, ale już po dwóch latach okazuje się, że nie można liczyć na to, że licznik subskrybentów będzie wiecznie bił w górę. Także udziałowcy studiów zaczynają coraz śmielej dopytywać się, kiedy zaczną otrzymywać dywidendy z tego biznesu, który wciąż zdaje się przynosić zyski. Złota era seriali kończy się, wraz z naciskiem wytwórni kładzionym nie na jakość, lecz inkluzywność i różnorodność. Nie ma następcy Gry o tron - zarówno Wiedźmin jak i produkowane za oszałamiającą kasę "Pierścienie władzy" rozczarowują. Disney'owa ofensywa na świat małego ekranu okazuje się mokrym kapiszonem - na dłuższą metę zarówno Gwiezdne wojny jak i Marvel nie potrafią utrzymać dobrej woli po tym, co początkowo diagnozowano jako wielki sukces. Studia i indywidualni twórcy wchodzą w konflikty z fanami marek za pomocą mediów społecznościowych. Marvel również jak się wydaje przedobrzył z zakończeniem sagi kamieni nieskończoności i, parafrazując, skończył się na Endgame. Kolejne filmy są, delikatnie mówiąc nierówne i spotykają się z mieszanymi odczuciami fanów. Próby porwania publiczności minimalistycznym stylem Denisa Villenueve w wydaniu nostalgicznego kina SF w sequelu Blade Runnera i w drugim podejściu do Diuny zawodzą finansowo, choc są paradoksalnie chwalone przez krytyków i widzów. Czołówki portali internetowych obiegają skandale z udziałem ludzi z obydwu stron kamery w Hollywood (w tym kolejnego złego, który miał być centralną postacią kolejnych faz Marvela) oraz informacje o złej sytuacji osób zatrudnionych w sektorze efektów specjalnych, która przekłada się na spadającą ich jakość.
Mamy 2023 rok. Powrót Avatara był niezaprzeczalnym finansowym sukcesem, ale chyba nikt nie wie co on oznacza dla przyszłości kina i jak naśladować tego typu "doznanie" (experience). W kinach po weekendzie otwarcia Flasha możemy śmiało powiedzieć, że dogorywa uniwersum DC, czekając zmartwychwstania pod batutą Jamesa Gunna. Streamingi zaliczyły już swoje pierwsze spadki abonentów. Netflix obcina możliwość dzielenia haseł. Strajk scenarzystów powoduje opóźnienia, które przesuwają premiery filmów aż na koniec dekady. Kolejne behemoty za 250+ milionów dolarów upadają z hukiem.
Co dalej, Hollywood?



